W P R O W A D Z E N I E
RECENZJA 1
RECENZJA 2 oraz ODPOWIEDŹ AUTORA
RECENZJA 3
POSŁOWIE
LISTY DO AUTORA KSIĄŻKI
Wacław Jędrzejewicz
Jan Nowak-Jeziorański
Jan Karski
Janusz K. Zawodny
Sławomir Mrożek
WYWIAD Z AUTOREM KSIĄŻKI
O POWSTANIU WARSZAWSKIM 1944
O BOHATERACH KSIĄŻKI "MRÓWKA NA SZACHOWNICY"
PUBLIKACJE O LOSACH MIESZKAŃCÓW SADYBY W CZASIE OKUPACJI I POWSTANIA WARSZAWSKIEGO
WSPOMNIENIA JERZEGO SCHABOWICZA ["JUR"]
RECENZJA 1
Tydzień Polski 30 lipiec,1983 Londyn MRÓWKA NA SZACHOWNICY Jerzy R. Krzyżanowski
„Mrówka na szachownicy" — cóż to za kapitalny tytuł! I cóż to za kapitalna książka! Wśród dziesiątków czy nawet setek pamiętników z Powstania Warszawskiego ukazujących się od lat niemal czterdziestu książka dr. Kurdwanowskiego jest ewenementem niezwykłym dzięki swej świeżości i nie osłabionej latami ostrości spojrzenia. Zalecić ją trzeba gorąco jako obowiązkową lekturę zarówno dla tych, którzy Powstanie uważają za szczytowy moment pięcioletniej walki AK, jak dla tych, którzy potępiają je jako nierozumne szafowanie zawsze w Polsce tanią krwią. W dniu rozpoczęcia Powstania autor miał lat dwadzieścia, należał więc do tych roczników, które Powstanie przeżywały najaktywniej i najintensywniej. A mając lat dwadzieścia był tylko zwykłym żołnierzem konspiracji, taka właśnie mrówka na historycznej szachownicy, na której inni, starsi i podobno mądrzejsi, rozgrywać próbowali wielką partię o życie i losy całego narodu. „Kogo zaciekawią — pyta autor w prologu — przeżycia mrówki, która potyka się o ziarnko piasku i nie widzi poza najbliższe źdźbło trawy?" Zaciekawią one wszystkich, trzeba odpowiedzieć już po przeczytaniu pierwszych stron książki. Zaciekawią, gdyż są prawdziwe i szczere, zaciekawią, gdyż autor nie pozuje ani na przesadnie bohaterskiego Kolumba ani na płaczliwego anty-bohatera pamiętników Białoszewskiego, zaciekawią, gdyż są autentycznym zapisem historii całego pokolenia uwikłanego w historyczną matnię. Nie będzie przesadą, stwierdzenie, że przeczytałem chyba wszystko, co o Powstaniu napisano — od „Miasta niepokonanego" Brandysa aż po studia, Ciechanowskiego i Zawodnego, żadna jednak z tych książek nie powiedziała mi o tych 63 dniach, tyle ile ta książka pisana z codziennej perspektywy warszawskiej mrówki. Odwaga i strach, groza i humor, otwarta walka i zapełnione cywilnym tłumem piwnice, wszystko to Kurdwanowski przeżył na swym szlaku wiodącym z Czerniakowa na Wolę, poprzez Starówkę do śródmieścia i znów na Czerniaków, aż do ostatnich dni przed kapitulacją. Szlak ten przeszedł różnie, raz z psującym się karabinem czy berlingowską pepeszą, raz znów w granatowej, jesioneczce, która zastąpić musiała straconą w Pasażu Simonsa poniemiecką panterkę, raz w dobrej kompanii z batalionu „Chrobry", innym zaś razem zgubiony w bezimiennym tłumie, zawsze jednak z czujnym, ostrożnym i uważnym spojrzeniem obserwatora przeżyć własnych i dramatu walczącego miasta. I choć z perspektywy mrówki najlepiej widać narożnik najbliższego domu i policzyć można najwyżej naboje we własnej ładownicy, prawdziwość, tych zdawałoby się drobnych obserwacji nadaje książce Kurdwanowskiego wartości niepodważalnej prawdy. Ale prawdy opowiedzianej ze swoistym, warszawskim humorem. Jedna z definicji poczucia humoru twierdzi, że polega on na umiejętności śmiania się z samego siebie. Wystarczy przeczytać opis ewakuacji ze Starówki, gdy dzielny obrońca Pasażu Simonsa kusztyka w zbyt krótkim bucie, by zachwycić się umiejętnością stworzenia ironicznego dystansu, z jakim Kurdwanowski spogląda na siebie samego, na Powstanie, na cale dzieje swego pokolenia. Okazuje się, że z perspektywy mrówki na szachownicy widać jednak lepiej, niż ze sztabowych szczytów, czego dowodem może być następujący fragment, jeden z nielicznych, w których autor wychodzi poza świadomie zakreśloną granicę narracji o własnych tylko przejściach:
Według oficjalnej wersji, wówczas poufnej i dostępnej tylko najbliższemu otoczeniu, komendant Bór, po odwrocie z Woli na Stare Miasto, zapadł na zapalenie jamy Hajmora czyli zatok, co spędziło go ze stanowiska dowodzenia na lóżko w piwnicy. Zapalenie jamy Hajmora mogło być jednak tylko zwykłym, ostrym bólem głowy, którego nieraz doznaje się po palnięciu szkaradnego głupstwa, np. gdy człowiek strzeli z wiatrówki do wiewiórki, a tu okazuje się, że jest to ogon tygrysa a nie wiewiórka. (s.36).
Wydaje mi się, że jest to znakomita próbka stylu autora, jakim, pisana jest cała, pokaźnej objętości książka. Dobrotliwa, dojrzała ironia, spokojny humor i pobłażliwy dystans do przeżyć dwudziestolatka, łączą się tu z drobiazgowym, pedantycznym niemal opisem, przejść wewnętrznych rzuconych na tło powstańczej Warszawy, tworząc w sumie obraz, znacznie szerszy i bogatszy niż te, które widzieliśmy w pracach innych autorów. Kurdwanowski umiał, z perspektywy mrówki na szachownicy pokazać syntezę całości dzięki swemu wielkiemu talentowi pisarskiemu, zdolności opowiadania o sprawach wielkich, i małych jednym trafnym obrazem, który zostaje w pamięci, czytelnika na długo, tak jak na przykład opis wyjścia z płonącego Czerniakowa:
Szliśmy wolno im wolniej tym bezpieczniej, po ziemi niczyjej jak po arenie, w promieniach wschodzącego słońca, na widoku czterech armii — krajowej, Berlinga, rosyjskiej i niemieckiej — wymachując białymi ręcznikami, poszewkami, podpinkami (s.364).
Taki był przecież koniec Powstania i taki też jest koniec tej niezwykłej książki, która rozpoczęła się użytym jako motto ludowym przysłowiem: „Kto w ul dmuchnie, pysk mu spuchnie".
(Jan Kurdwanowski „Mrówka na szachownicy", New York, 1983)
RECENZJA 2 oraz ODPOWIEDŹ AUTORA
GWIAZDA POLARNA; Sobota, 19 listopad 1983; USA Kanada
Akowiec z Kraju
O KSIĄŻCE
MRÓWKA NA SZACHOWNICY
Książki o Powstaniu Warszawskim, które ukazują się na obczyźnie, ciekawią nas, ludzi z kraju i budzą nadzieje znalezienia w nich prawdziwej historii lat niedawno minionych.
W lipcu bieżącego roku przeczytałem książkę o Powstaniu Warszawskim pt. "Mrówka na szachownicy" Jana Kurdwanowskiego. Dorwałem się do niej z entuzjazmem, mimo, że znam niemal wszystko co o Powstaniu napisano, więc znam ten temat bardzo dobrze i z autopsji, i z relacji, rozmów i dyskusji z ludźmi, którzy walczyli i tworzyli tę historię.
Motto, umieszczone na wstępie książki Kurdwanowskiego zamroziło mój entuzjazm. Oto ono: Stalin pisze do Churchilla 12 sierpnia 1944 roku: "Wcześniej czy później prawda o grupie kryminalistów, którzy rozpętali awanturę w Warszawie, by uchwycić władzę, będzie powszechnie znana. Ludzie ci wykorzystali zaufanie mieszkańców Warszawy, rzucając wiele niemal nieuzbrojonych ludzi na niemieckie armaty, czołgi i samoloty".
Czyżby autor książki miał taki osobisty stosunek do Powstania Warszawskiego, jak ten zbrodniarz i cyniczny współtwórca naszej klęski militarnej w Warszawie?
Nie zrażając się jednak, bez uprzedzeń przeczytałem do końca to tomisko, liczące 381 stron.
Książka napisana jest z talentem i kiedy autor trzyma się postawionego w prologu zamierzenia i opisuje "przeżycia mrówki, która potyka się o ziarnka piasku i nie widzi poza najbliższe źdźbło trawy", budzi zainteresowanie i mogłaby stanowić jedną z licznych publikacji, będącą osobistą relacją jednego z wielu, wcale nie typowych, żołnierzy Powstania.
Gdy jednak "mrówka na szachownicy" zaczyna ganić i pouczać, książka staje się paszkwilem, pisanym według stalinowskiej propagandy, ciągle jeszcze obowiązującej w kraju, fałszującej najnowszą historię Polski.
Liczne, osobiste ataki na dowódców Powstania i równie, częste, niesmaczne uwagi stanowią wprawdzie dygresje, ale w tej książce tych dygresji o wiele za dużo. Ze szczególną pasją atakuje Bora-Komorowskiego i jako Komendanta Gł. Armii Krajowej, winnego „wywołania Powstania", atakuje go jako oficera i żołnierza, i jako autora historyczną wartość mającej książki "Powstanie Warszawskie". Zresztą wyżsi oficerowie i dowódcy to — w opinii autora — głupcy nic nie wiedzący i nie umiejący, on — "mrówka na szachownicy" —: wszystko wie najlepiej.
O tych wszystkich, co przyczynili się i wydali rozkaz do rozpoczęcia 1 sierpnia Powstania w Warszawie mówi expresis verbis — "o głupcach, co wywołali Powstanie (str. 215). Podejmowanie dyskusji na ten temat z autorem książki byłoby co najmniej nie poważne. Przecież już historia oceniła wartość naszego zrywu i samotnej walki w obronie Ojczyzny, prawa do wolności i niepodległości. Jeśli autor książki ma wątpliwości, niech w rocznice Sierpniowego Powstania odwiedzi Warszawę, pójdzie na Cmentarz Powązkowski i do kościołów na msze okolicznościowe z okazji Rocznicy Powstania. Tam wtedy społeczeństwo, cały naród, z młodzieżą na czele, wypowiada masowym udziałem w tych uroczystych manifestacjach swój stosunek do Powstania, do tych, co wtedy walczyli, dowodzili i wydawali rozkaz.
Nawet reżim "kriptookupant" zmuszony został postawą społeczeństwa do urządzania uroczystych obchodów rocznicowych i decyzji wystawienia pomnika Powstańcom.
Świat dzisiaj podziwia i zachwyca się postawą społeczeństwa polskiego i "Solidarnością". A przecież stworzyła je właśnie tradycja, uznanie i akceptacja przez naród walki Armii Krajowej i Powstania Warszawskiego. To właśnie młode pokolenie dzisiejszej Polski przyjęło nasz znak "PW" (Polska Walcząca) za swój symbol, akceptując i kultywując idee bezkompromisowej walki o Wolność i Niepodległość.
No cóż "mrówka" pełzająca po ziemi, ze swojej perspektywy tego wszystkiego dojrzeć nie mogła. To mogły dostrzec w swym locie orły.Zamykając, książkę p.J. Kurdwanowskiego, po przeczytaniu ostatniej strony pomyślałem sobie to jest smutne, że takie książki (jak i na przykład J. Ciechanowskiego "Powstanie Warszawskie" również) ukazują się w świecie wolnym, bez kagańca cenzury, a my, ludzie z Kraju, myśleliśmy, że będziemy mogli znaleźć w nich prawdę. I zaraz po tym pytanie, dlaczego autor nie wydał swej książki w Kraju? Przecież pasuje, jak ulał, do obowiązującej historiozofii - Powstania Warszawskiego wytyczonej przez Stalina. Wydawnictwa reżimowe wydałyby ją na pewno w dużym nakładzie-Autor by dobrze zarobił. Tu trzeba było koszty wydania ponosić samemu, lub znaleźć suspensora. A może właśnie znalazł? Z niesmakiem odłożyłem książkę, nie mając zamiaru wracać do niej więcej nawet myślami. Niespodzianka. W londyńskim "Tygodniu Polskim" z dn. 30 lipca br. znalazłem superentuzjastyczną recenzję, tej książki, pisaną przez prof. Jerzego R. Krzyżanowskiego i przeraziłem się. Przecież ta recenzja może być w odbiorze bardziej szkodliwa niż sama książka. Recenzent zaleca tę książkę jako lekturę obowiązkową. Stwierdza, że choć przeczytał chyba wszystko, co o Powstaniu napisano, to "żadna (publikacja) nie powiedziała mi o tych 63 dniach tyle, ile ta — pisana z codziennej perspektywy warszawskiej mrówki". Chyba Szanowny Profesor niedokładnie przeczytał książkę i dobrodusznie obdarzył jej autora tak wielkim kredytem zaufania. Trudno bowiem uwierzyć, że Jerzy R. Krzyżanowski podziela opinię autora książki. Gdyby dokładnie przeczytał tę książkę, nie mógłby nie dojrzeć, że obraz tego "dzielnego obrońcy Pasażu Simonsa" tego żołnierza, tak plastycznie namalowany przez autora książki, nie jest i nie może być typowym dla żołnierza AK — powstańca warszawskiego. Do Powstania przystąpił, jak sam podkreśla, cywilem, nic albo prawie nic nie znając rzemiosła żołnierskiego. Dopiero przez różne perypetie przeszedłszy w niebezpieczeństwach wojennych, staje się żołnierzem, co sam stwierdza. Nie bardzo okrzepły jeszcze "wiarus" wie, że wszystkie rozkazy, wydawane mu przez oficerów, są niedorzeczne i głupie (między in. na str. 116). Wyraża się o wszystkich oficerach gorzej niż krytycznie, źle. Wszyscy są źli, za wyjątkiem kapitana Włada. Nota bene ten bohaterski człowiek nie pełnił żadnej funkcji oficerskiej w Powstaniu. Nie dowodził. Miał koło siebie kilku żołnierzy, takich jak on Straceńców, a sam szukając zemsty na wrogu był żołnierzem, sznajperem. Autor — żołnierz, od wczesnych dni walki na Starówce myśli tylko o wydostaniu się z miasta, o ucieczce, a nie o walce (str. 113, 175, 207. 220, 237).Myśli również o zmianie "barw" — "miał nam załatwić przejście do Armii Ludowej" (str. 202). Następnie, po rozbiciu Pasażu Simonsa, dezerteruje. Udaje rannego, by dostać się do kanału i przejść do śródmieścia (str.237). Szwęda się po Śródmieściu Płn. i Powiślu. Gdy tam zaczyna być gorąco, przechodzi do Śródmieścia, Południowego, kalkulując (str. 251) —"Trzeba przejść do Śródmieścia Południe, tam jest bezpieczniej i zyskamy na czasie, bo Niemcy wpierw się zajmą Śródmieściem Północ, a od naczelnej Komendy nie wiele się oddalimy. W Ostateczności, by uniknąć ogólnej rzezi, Bór nie będzie naśladował generała Sowińskiego, ale podda się z resztą AK. My zaś wyjdziemy z cywilami". Gdy w Śródmieściu Połud. nasilenie walk wzrastało, posługując się swoją przeszłością żołnierza Starówki i znajomościami, przechodzi z oddziałami "Radosława" na Czerniaków. Po dojściu na Czerniaków, natychmiast "odłączamy się od Radosława, który tu zajmuje kwatery" (str. 257). l zażywa "siesty na wiligiaturze" we własnym mieszkaniu, zjadając zapasy (żywnościowe) rodziców i innych cywilów, z daleka od niebezpieczeństw walki, wygłaszając tyrady, opowiadania o walkach na Starówce i mędrkuje. Gdy na ulicy Cecylii Śniegockiej zaczyna być niebezpiecznie, zostawia rodziców i szuka bezpiecznego miejsca. Do żadnego oddziału, do walki nie przystępuje, usiłuje się wydostać na Pragę, to znowu do Śródmieścia. Gdy zamierzenia te pełzną na niczym, z grupką cywilów, których zresztą gorąco agituje do wyjścia, z podniesionymi rękami, pomachując zabrudzoną podszewką czy ręcznikiem idzie do wroga z walczącego jeszcze miasta. Można by odczytać zgoła fałszywy obraz młodej inteligencji i w ogóle ludności cywilnej i jej odczucia, jej stosunek, do Rosji Sowieckiej, haseł, które głosiła i ustroju, który narzucała Polsce — gdyby przyjąć, jak sugeruje książka, że sam autor, młody Inteligent, 20-letni student medycyny, jego garstka kolegów czy znajomych stanowiła quasi reprezentację inteligenckiej ludności Powstańczej Warszawy. Dla (zobrazowania) przedstawienia tego obrazu, posłużę się cytowaniem niektórych zdań i wypowiedzi autora. Oto one:
"Inteligenci spośród nas bardziej skłonni byli przypisywać apostolską misje ZSRR" (str.70); "Frapowała mnie rewolucyjna mistyka bolszewizmu" — str. 109; "z tym mężczyzną o wystających kościach policzkowych (cywilem) już się znamy. Zwykle wysuwa się z piwnicy, gdy na około przycicha. Daję 'Muszce' karabin i gawędzę sobie z nim,... o głupcach, co wywołali powstanie, o marszałku Stalinie. Miałem nawet zamiar agitować go na rzecz Kraju Rad, okazało się, że nie trzeba było, bo to bratnia dusza. Sam czytał 'Kapitał’ i Kautskiego, więc schodziliśmy na marksizm, socjalizm, komunizm, upaństwowienie, parcelację, równość, wolność i braterstwo". — Str. 215. "Dla nas, na Starym Mieście, żołnierz rosyjski miał coś ze śpiącego rycerza z bajki. Jednego dnia przyjdzie spoza gór i lasów i zabije smoka. Na Czerniakowie można się przekonać, że to nie bajka". — str. 273. Zaprzeczeniem tego obrazu mogą być ci z batalionów harcerskich "Zośka" i "Parasol". Bataliony te składały się w 90 procentach z młodych inteligentów (chyba właśnie ich można by przyjąć za reprezentantów społeczeństwa Walczącej Warszawy). Mieli oni zupełnie inne oblicze, za które władze PRL obdarzyły ich w latach 1945-1953 więzieniami i ciężkimi wyrokami. Myli się Szanowny recenzent i upewnia mnie w przekonaniu, że sam książki nie przeanalizował przed napisaniem recenzji. W rzeczy samej autor książki, konsekwentnie do swojego stalinowskiego motta, pragnąc wykazać jego słuszność, przy każdej sposobności atakuje niewybrednie dowódców, ludzi, którzy wydali rozkaz do Powstania, dowodzili Powstaniem, atakuje samą ideę Powstania. Atakuje też ludzi piszących o Powstaniu, jeśli nie podzielają jego poglądów i ocen. Już na stronie 11 rozpoczyna się, długa seria brzydkich ataków, tych "nielicznych fragmentów" jak zauważa recenzent. Następne na stronach: 19, 25, 75, 86, 116, 150, 151, 162, 163, 176, 246, 251, 274, 275 , 288, 337 i 338. Na stronie 288 pozwala sobie na niewybredny atak na gen. Montera. zakończony takim twierdzeniem: "generał Monter niewątpliwie -zasłużył sobie na poczytne miejsce wśród kompanów dobrego wojaka szwejka". Żołnierz, będący klasycznym, choć bardzo negatywnym okazem "dobrego wojaka szwejka", tak wyraża się o jednym z najdzielniejszych oficerów WP i AK. Tylko te, wyliczone przeze mnie "fragmenty" nie mogą być uważane za nieliczne. Jeszcze parę słów o błędach rzeczowych, których jest w książce J. Kurdwanowskiego sporo. Na stronie 204 — nie chodzenie do kin na filmy niemieckie było nie kodeksem obyczajowym lecz zakazem Polski Podziemnej, który obowiązywał całe społeczeństwo. Na str. 247 — salutowanie trzema palcami autor tak podaje w swojej książce (2 lub 3) razy; tu pisze: "Salutowali trzema palcami (żołnierze AK w Śródmieściu) według regulaminu, podczas gdy my u Chrobrego robiliśmy to całą dłonią"; nie wiem, co gorsze, czy brak podstawowej wiadomości regulaminu wojskowego, czy kompletny brak spostrzegawczości, czy też trudności w liczeniu; w Polsce każde, dziecko, nie tylko każdy żołnierz, wiedziało, że trzeba salutować dwoma palcami. Na stronie 248 autor twierdzi, że w AK istnieli politrucy — nonsens, to czysto sowiecki wynalazek. Na karabin maszynowy nikt z żołnierzy powstańczych nie mówił z rosyjska "kulomiot". Oto część błędów rzeczowych, których w książce jest więcej. Myli się recenzent pisząc: "Taki był przecież koniec powstania..." jak scena opisana na str. 364: „Szliśmy wolno, im wolniej tym bezpieczniej, po ziemi niczyjej, jak po arenie, w promieniach wschodzącego słońca, na widoku czterech armii - Krajowej Berlinga, rosyjskiej i niemieckiej, wymachując białymi ręcznikami, poszewkami, podpinkami" i dla dokładności obrazu i ścisłości należy dodać: z podniesionymi rękami. Powstańcze walki trwały jeszcze ponad tydzień, a po kapitulacji, opuszczając swoje miasto, bohaterscy powstańcy, wymaszerowali do niewoli na honorowych warunkach, w zwartych szeregach, z bronią.Warto na zakończenie podać, w pełnym tekście, wypowiedź Josepha Goebelsa, jednego z przywódców hitlerowskich Niemiec: „Polska jest takim jaśniejszym przykładem. Poprzez swoje dzieje coraz to okupowana, podzielona, rozdarta, jej granice zniesione, życie narodowe zdławione, a jednak duch narodu przetrwał wieki i jego płomienie podnoszą się wśród zgliszcz. Im groźniejszy sztorm tym większy żar." Joseph Goebels – prywatna wypowiedź do Wilfreda von Oven, po upadku Powstania. Czyżby przytoczenie słów Goebelsa o Polsce i Powstaniu było najwartościowszym, co książka Jana Kurdwanowskiego „Mrówka na szachownicy" mi powiedziała? Szanowny Recenzent, p. Jerzy R. Krzyżanowski popełnił gafę i odczuwa pewnie teraz, przepraszam, że się posłużę słowami autora książki „zwykły ból głowy, którego nieraz doznaje się po palnięciu szkaradnego głupstwa: na przykład gdy człowiek strzeli z wiatrówki do wiewiórki, a tu okazuje się, że to ogon tygrysa a nie wiewiórki" lub napisze entuzjastyczną recenzję, na kredyt wierząc autorowi i nie czytając dokładnie tekstu, o „kapitalnej", „niezwykłej książce", która okaże się zwykłym paszkwilem.
GWIAZDA POLARNA; Sobota, 14 STYCZEŃ 1984; USA Kanada
Jan Kurdwanowski
RYCERZ W PRZYŁBICY
MIAŻDŻY MRÓWKĘ NA SZACHOWNICY
Poniższy artykuł jest odpowiedzią na recenzję moich wspomnień z Powstania Warszawskiego pt. "Mrówka szachownicy", zamieszczoną w "Gwieździe Polarnej" z dnia 19 listopada 1983.
Ktoś podpisujący się "Akowiec z Kraju" bezlitośnie i z wigorem dobrał się do tej książki i jej autora. Wolałbym, aby anonimowy recenzent podniósł przyłbicę i ukazał swoje oblicze, wiedziałbym wtedy, z kim walczę, a tak to muszę potykać; się z cieniem.
Otóż Pan Anonim pisze, że zaaprobowałby moją książkę jako napisaną z talentem (choć jest to nietypowy przyczynek do historii powstania), gdyby "mrówka nie zaczęła ganić, pouczać i mędrkować". Stąd wnioskować można, że "ganienie, pouczanie i mędrkowanie" - zdaniem recenzenta - powinno być wyłącznie przywilejem tylko najwyższych szarż; nawet po czterdziestu latach. W tym miejscu drogi nasze rozchodzą się. "Mrówki" też mają prawo do wypowiadania własnej opinii.
Ostra reakcja recenzenta wskazuje na to, że krytyka gen. Bora i jego sztabu jest niedopuszczalna i podpada pod kategorię "szargania świętości narodowych". Stąd można wydedukować, iż recenzent uważa gen. Bora za dobrego, jeśli nie znakomitego dowódcę, rozkaz do powstania za słuszny i wydany w odpowiednim momencie, mobilizację AK za przeprowadzoną sprawnie w dniu 1 sierpnia, a rezultaty Powstania za zadawalające.
Według moich obserwacji było na odwrót.
Ta różnica opinii nie powinna jednak być wystarczającym powodem, aby moją książkę nazwać stalinowskim paszkwilem; insynuować, że koszta pokrył reżim warszawski lub że prof. Krzyżanowski napisał "entuzjastyczną recenzję wierząc autorowi na kredyt i nie przeczytawszy dokładnie tekstu".
Smuci pana Anonima, że takie książki jak moja (i Ciechanowskiego "Powstanie Warszawskie") ukazują się w świecie bez kagańca cenzury, a nie zawierają prawdy. Pan Anonim zasmuciłby się jeszcze bardziej, gdyby przeczytał Zawodnego "Nothing but Honor", Matłachowskiego "Kulisy, genezy Powstania Warszawskiego", gen. Kirchmayera "Powstanie Warszawskie", a nawet Nowaka "Kurier z Warszawy".
Recenzent oskarża mnie o atakowanie ludzi piszących o powstaniu, jeśli nie podzielają moich poglądów i ocen. A cóż w tym złego? Sam recenzent atakuje mnie z tych samych powodów; i to jeszcze jak.
P. Anonim posługuje się następującymi metodami i chwytami, aby udowodnić słuszność swego stanowiska:
a) Mieszanie odrębnych spraw. Recenzent pisze: "Jeżeli autor ma wątpliwości, to niech w Rocznicę Powstania Sierpniowego... pójdzie na Cmentarz Powązkowski... i na msze okolicznościowe... Tam wtedy społeczeństwo, cały naród... wypowiada masowym udziałem w tych uroczystych manifestacjach swój stosunek do Powstania, do tych, co wtedy walczyli, dowodzili i wydawali rozkaz".
Recenzent miesza tu różne sprawy. Pierwsza - to Powstanie jako akcja wojskowo-polityczna; druga - żołnierze, którzy krwawili na froncie; trzecia - dowódcy, którzy wydali rozkaz.
W uroczystych manifestacjach w rocznicę powstania ludność oddaje hołd żołnierzom, którzy w nierównej walce nieraz przekraczali granice ludzkiej wytrzymałości. Ludność nie oddaje hołdu ani tym co wydając niefortunny rozkaz ściągnęli straszną klęskę na kraj, ani też samej koncepcji powstania, jako pozytywnego wydarzenia w historii Polski. Używając metafory, można by powiedzieć, że w roku 1945 naród polski był orłem z obciętą głową.
b) Atak na osobę autora (ad personam).
Zamiast bronić gen. Bora przed zarzutem niekompetencji, p. Anonim napada na autora, nazywając go paszkwilantem, dezerterem, tchórzem i stalinowcem. P. Anonim robi także uszczypliwe uwagi o sposobie bycia autora, aby go do reszty pogrążyć w oczach czytelnika i podważyć jego wiarygodność jako autentycznego świadka historycznych wydarzeń. Za cytatami z jego artykułu podaję własne komentarze w nawiasach.
Na przykład: "zjada zapasy żywnościowe rodziców i innych cywilów" (darmozjad); "zażywa sjesty na wiligiaturze" (obibok), "zostawia, rodziców i szuka bezpiecznego miejsca" (zły syn). Właśnie to krytyk powinien mnie pochwalić, że nie przedstawiam siebie w lepszym świetle niż innych, co jest powszechnym grzechem pamiętnikarzy.
I nie wymieniony wcześniej w mojej odpowiedzi przykład: "do żadnego oddziału do walki nie przystępuje" (recenzent pomija mój trzydniowy udział w obronie reduty Okrąg 2 na Czerniakowie).
c) Oskarżanie autora o to, czego nie ma w książce. Pisze więc recenzent, że autor "wyraża się o wszystkich oficerach gorzej niż krytycznie, źle. Wszyscy są źli za wyjątkiem kpt. Włada". Tu mógłbym zarzucić p. Anonimowi, że nie przeczytał dokładnie "Mrówki na szachownicy". O kilku oficerach wyrażam się wcale dobrze: o mjr. Sośnie, ppor. Marianie, ppor. Szoferze, ppor. Jeleniu, nawet o ppor. Lisie, który mnie nie lubił za brak subordynacji. Ostatecznie oficerowie, nawet ci najlepsi, to ludzie, a nie rycerze bez skazy, wolno im mieć ludzkie przywary i wolno je autorowi opisać.
d) Cytowanie jednego, wyrwanego z tekstu zdania zamiast całej myśli. Jest to uprawiana od wieków metoda przeinaczanie intencji autora zgodnie z zasadą, że półprawda jest najskuteczniejszym kłamstwem.
e) Grube przesadzanie. Recenzent usiłuje stworzyć wrażenie, że treścią i celem mojej książki jest ocena kompetencji gen. Bora i jego najbliższych współpracowników. Nic nie jest bardziej odległe od prawdy. Uwagi na ich temat zajmują tylko znikomą część książki, pomijając kilka cytat z ich własnych opublikowanych wypowiedzi.
* * *
Pan Autor (recenzent) skrupulatnie wynotował 18 "brzydkich, niesmacznych i niewybrednych ataków na dowódców, ludzi, którzy wydali rozkaz do Powstania, dowodzili Powstaniem, atakuje samą ideę Powstania". Nie łatwo na to odpowiedzieć. Musiałbym bowiem przytoczyć 18 urywków in extenso, aby czytelnicy mojej odpowiedzi mogli sobie wyrobić niezależny osąd. A oto kilka przykładów tych moich ataków (metoda opisana w punkcie d).
Str. 25 - krytykuję rozkaz przełożenia opasek - z lewego ramienia na prawe.
Str. 75 - Mikołajczyk bawi się w politykę... Radio Londyn gra nam "Z dymem pożarów".
Str. 116 - Rozkaz strzelania do żołnierzy z białoczerwonymi opaskami wydaje mi się niedorzeczny.
Str. 150, 151, 337 - nie zgadzam się z gen. Kirchmayerem, płk. Borkiewiczem i płk. Majorkiewiczem odnośnie niektórych dat i położenia Pasażu Simonsa.
Str. 162 - (?) Nie wiem, o co krytykowi chodzi.
Do tych "ataków" p. Anonim zalicza także cztery cytaty z Bora i jedną z Montera, które wskazują, jak dalece ich ówczesne oceny sytuacji odbiegały od rzeczywistości.
Moje komentarze, dotyczące obu generałów powstania, a to najbardziej gniewa recenzenta, po zsumowaniu wynoszą półtorej strony - to nie tak wiele w porównaniu z 381 stronicami książki.
Pan Anonim przejawia niezwykłą wrażliwość na wszystko, co może być zrozumiane, nawet pośrednio, jako krytyka jakiegokolwiek szczególnie wyższej rangi. Za to nie odnotowuje, ile miejsca w mej książce jest poświęcone losowi powstańców-żołnierzy i ludności cywilnej. Dla ratowania reputacji dowódczej klasy oficerskiej gotów jest recenzent poświęcić prawdę o realiach powstania. Wydaje się, ze p. Anonim pospiesznie umieścił gen. Bora w panteonie narodowych bohaterów, gdzieś przy Poniatowskim i Piłsudskim. Sądzę, że przypadnie mu miejsce bliżej gen. Skrzyneckiego.
Podsumowując swoją recenzję, p. Anonim zwraca uwagę na wielką różnicę pomiędzy oficjalną kapitulacją AK a moją prywatną, podjętą z własnej inicjatywy.
W pierwszym wypadku "bohaterscy powstańcy" - jak pisze recenzent - wymaszerowali do niewoli na honorowych warunkach, w zwartych szeregach, z bronią w ręku. Autor zaś - podkreśla p. Anonim - "wyszedł do wroga, wymachując zabrudzoną podszewką czy ręcznikiem i do tego jeszcze z podniesionymi rękoma". Chyba nie potrzebuję wyjaśniać mojemu krytykowi, który podaje się za Akowca, że jest to ogólnie przyjęty zwyczaj na całym świecie podnieść ręce, gdy człowiek wyrusza w nieznane i niepewne w takich okolicznościach. Niebezpiecznie byłoby mieć w ręku białą flagę, a drugą trzymać w kieszeni. Słowo "zabrudzony" jest dodatkiem recenzenta. Jest to często używany chwyt, by czytelnik skojarzył przymiotnik "zabrudzony" z sumieniem czy charakterem autora.
Niestety na Czerniakowie nie było generała, który miałby autorytet zarządzić oficjalną kapitulację. Gdy więc już po mojej "prywatnej kapitulacji" resztki powstańców na Czerniakowie wyszły do Niemców z podniesionymi rękoma i bez broni, część została rozstrzelana, a ranni dobici.
Obojętnie, czy się wyszło z podniesionymi rękami, czy wymaszerowało z bronią do niewoli, zostawiliśmy za sobą to samo - ogrom zniszczenia ... oraz górę trupów.
Jan Kurdwanowski
Uwaga. Strony wymienione w recenzji odnoszą się do pierwszego wydania książki - Nowy Jork, 1983.
W książce pod tytułem "Grochem o ścianę" [Wydawnictwo Bernardinum, 2003], będącej zbiorem autorskich artykułów, na stronach od 100 do 105, jest też recenzja "Akowca z Kraju" - jak przedstawiona powyżej. Autorem tej książki jest Zbigniew Zdunin-Brym, "Akowiec z Kraju".
RECENZJA 3
Recenzja. ‘MRÓWKA NA SZACHOWNICY’ (Educator, Warszawa 1993) Życie Warszawy nr 185 -1.08.1994 MIĘDZY HEROIZMEM A INSTYNKTEM PRZEŻYCIA Tomasz Jastrun
Wydawało się, że o Powstaniu nie można napisać już nic nowego w dziedzinie wspomnienia, gorącego wspomnienia. Nie prawda. Książka Kurdwanowskiego „Mrówka na szachownicy" jest gorąca. Ma niemal charakter dziennika, chociaż pisana w wiele lat po zdarzeniach, jest plastyczna, pełna ognia, kurzu, i błota. Posiada poruszające literackie fragmenty i przejmujące obrazy. Wydana najpierw w USA, jako że autor jest emigrantem, a w kraju kiedyś nie mogła się ukazać, wzbudziła wśród emigracji sporo gniewu, bo ujawnia to, o czym raczej nie pisano, stronę przyziemną powstania.
Arcydziełem zapisu potocznego, przyziemnego, „piwnicznego" jest oczywiście książka z lat 70 poety, Mirona Białoszewkiego „Pamiętnik z powstania warszawskiego". Białoszewski, jak wiadomo, stworzył niezwykły rodzaj zapisu, zbliżony do ścieżki myślenia — to książka pozornie tylko antyheroiczna, prawdziwa do ludzkich jelit.
Kurdwanowski posługuje się bardziej tradycyjnym zapisem, ale czasami gdzieś zbliża się do Białoszewskiego. Niczego nie ukrywa. Pisze o strachu, o kucaniu by załatwić potrzebę fizjologiczną, z lękiem, że wtedy zabiją, ale też, że kolega podwędzi karabin, pisze o erotycznych marzeniach, o zawiściach, głupocie dowódców. A jednak to wcale nie burzy heroizmu, wprost przeciwnie. Oto zwykli ludzie, tak przerażająco młodzi, dokonują rzeczy niemożliwej. Prawie bez broni, bez żadnego bojowego doświadczenia, walczą tak długo wśród osuwających się ruin ulic i placów, gdzie chodzili na randki, w ruinach podwórek, gdzie tak niedawno bawiali się w piłkę i w wojnę. Płoną domy, ale też muzea i pałace. Jesteśmy oto w Pałacu Krasińskich ; „Pierwszy raz w życiu wszedłem do pałacu bez pytania, bez przewodnika, w podkutych butach. Byłem tu już raz mając jedenaście lat, z całą klasą, pod nadzorem nauczyciela. Nie pozwalano niczego dotykać i jak wszędzie w muzeach, musiało się założyć miękkie flanelowane łapcie na buty, by nie pobrudzić i nie porysować posadzki. W sali baletowej na piętrze kilku „parasolarzy" siedziało na starożytnych fotelach w pewnym oddaleniu od okien zerkając na ogród. Wielkie lustra popękane, białokamienne posągi bogiń i bożków podziobane, plafony poszczypane, tynk chrupał pod butami. Mówi się o majestacie śmierci człowieka. Ja wówczas odczułem majestat śmierci cywilizacji. "
Ci młodzi ludzie giną na progu końca wojny, walczą o świat, którego wywalczyć nie mogą, bo w miejsce okupacji hitlerowskiej sunie walec stalinizmu. Tylko antyczny tragik mógłby wymyślić taki dramat bez wyjścia. Na początku nie potrafią strzelać i umierać, ale uczą się tego bardzo szybko, i prawdą staje się co autor napisze — „łatwiej ich było zabić niż złamać".
Jeśli czyta się Kurdwanowskiego równolegle z Białoszewskim, powstaje niezwykły wielowymiarowy obraz Starówki. Góry i dołu. Piwnic i okien. Ludzi „szczurów" i ludzi „aniołów", ale „szczury" mają w sobie „anioła", a „anioły" swoją ciemną stronę. Białoszewski gnieździ się z dziesiątkami tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci w piwnicach ulic, gdzie na górze walczy Kurdwanowski i 7 tysięcy powstańców. Dla nich nie tylko Niemcy są obcy, stają się obcy ci z piwnic. Mamy dwa niezwykłe organizmy zbiorowe. To wielkie ciało cywilne, poruszane instynktem istnienia chce przeżyć, ale też jest zdolne do heroizmu. I jest zbiorowe ciało powstańców. Ich instynkt życia skurczył się i jest jak orzech, mały, ale twardy. Oni też bardzo chcą żyć, są tacy młodzi. Wiedzą że wojna się kończy a muszą iść na śmierć. Polski gordyjski węzeł.
Granica między bohaterstwem a tchórzostwem jest cienka jak bibułka, czasami nawet w jednym człowieku. Ta sama osoba potrafi wznieść się ponad wszystkie swoje słabości, by wrzucona w inne otoczenie tracić moc heroizmu. Pod koniec Powstania, nasz bohater, sto razy cudem ocalony, jest na Powiślu, odnajduje rodziców, swój dom, jeszcze przez chwilę cały. Pożar powstania jednak i tu się zbliża. Lądują w tym rejonie berlingowcy, ale to tylko złuda ocalenia. Kurdwanowski staje się nagle cywilem, bez broni, aż w końcu z grupką ludzi wychodzi z białymi płachtami z piwnic, on nie mniej pokorny i przestraszony od grubych warszawskich bab, a przecież wczoraj jeszcze bohater. Bardzo ważny od strony psychologicznej jest opis tego przeistoczenia, i jak z nim zmienia się obraz świata. Nie pamiętam takiego obrazu w naszej literaturze.
Jest w tej książce wiele wspaniałych opisów i scen, są poruszające refleksje, i to dojmujące poczucie absurdu oraz metafizycznego zdziwienia, jest obnażona rola przypadku i ostateczny bałagan wojny. Autor pisze; „Na wojnie tyle jest pomyłek, ponieważ rozkazy bywają niejasne, a jeśli rozkazy są w porządku, to sytuacja jest niejasna a jeśli i sytuacja, i rozkazy jasne, to niewyraźnie widać." Czasami w jednym prostym zdaniu potrafi uderzyć w naszą wyobraźnię; „Na moich oczach dzień się budził do życia, i do śmierci. Z dogorywających zgliszcz dym się snuł powoli, rozświetlony pierwszymi promieniami, brzoskwiniowy u góry, dołem jeszcze szary".
Ta obszerna książka nie jest równa, w końcu pisze ją lekarz, nie pisarz, ale wiele tam fragmentów godnych literata. Sprawnie prowadzona jest dramaturgia, świetny opis psychologiczny. I co zdumiewające - Kurdwanowski od kilkunastu lat nie używał prawie polskiego języka, wcześniej nie robił notatek. To, że napisał tak żywą, gorącą i plastyczną książkę jest doprawdy czymś niezwykłym! To bardzo dobra książka! I prawie przez naszych recenzentów nie zauważona.
POSŁOWIE książki, wydanie 3, Warszawa 1999
„Mrówka na szachownicy” jest to niebywała w naszej literaturze pamiętnikarskiej dotyczącej Powstania Warszawskiego rekonstrukcja osobistych przeżyć autora, jego ówczesnych wrażeń i odczuć z tamtych dwóch miesięcy - sierpnia i września 1944 roku. Jest to rekonstrukcja powstała po trzydziestu przeszło latach, pisana z daleka od kraju, w oderwaniu od kontaktów z byłymi towarzyszami broni, pisana jakby „z żabiej perspektywy".
Kim jest autor? Jego charakterystyka zawarta jest w Kronice Batalionu Chrobry I opracowanej przez żołnierza tegoż batalionu Ryszarda Celejewskiego. Oto fragmenty tej charakterystyki: Kpr. Jan Kurdwanowski ps. „Krok", ur. 7 października 1924. W roku 1942 uzyskuje konspiracyjną maturę i w tym samym roku rozpoczyna naukę w szkole sanitarnej dr. Zaorskiego. W roku 1943 wstępuje w szeregi Armii Krajowej do oddziału artyleryjskiego na Mokotowie. W dniu wybuchu Powstania dociera do swego macierzystego oddziału, zgłasza się do Batalionu Chrobry w browarze Haberbuscha. W pierwszych dniach Powstania walczył na Woli w oddziałach por. „Lisa", „Konara" i „Klima". Brał udział w walkach w rejonie Szpitala Wolskiego, Towarowej, Chłodnej i Wroniej. W czasie wycofywania się oddziałów z Woli dołącza do plutonu 116 z kompanii chor. „Wiernego". W plutonie tym spotyka swojego kolegę z Sadyby. Na Starym Mieście brał udział w bojach o Stawki, w dziennych i nocnych atakach na getto, w nocnym ataku na tzw. Biały Dom na Nalewkach, w obronie Arsenału i Pasażu Simonsa. Kontuzjowany podczas ataku goliata na redutę Pasażu, ranny podczas kolejnego ataku. Cudem ocalał podczas zburzenia Pasażu przez niemieckie bomby. Ranny i kontuzjowany przechodzi kanałami do Śródmieścia, a później na Czerniaków, gdzie walczy w szeregach oddziału pchor. „Misia" z batalionu „Zośka". 21 września dostaje się do niewoli niemieckiej, z której następnie ucieka. Odważny, robiący wrażenie roztargnionego, nie zdający sobie sprawy z niebezpieczeństwa...
Po wojnie Jan Kurdwanowski kontynuuje studia w Akademii Medycznej w Gdańsku, uzyskując w 1950 roku dyplom lekarski. W latach pięćdziesiątych opuszcza kraj. Od 1960 roku zamieszkuje w Nowym Jorku.
Znam wiele osób, których powstańcze losy krzyżują się na kartach książki z losami autora. Co do niektórych muszę dodać z bólem znałem, bowiem polegli w walce, a Kurdwanowski opisuje okoliczności ich śmierci. Ci co polegli to Zosia Boczarówna „Kos", Wanda Błazucka „Żydówka", Hala Zawadzka „Pups", Elżbieta Majewska „Niunia", Zbyszek Stankiewicz „Bajkop", Rysiek Jabłoński.
Spośród żyjących bohaterów znam dobrze „Edka", widuję się z Kawką, „Szarotą". Po wojnie, w toku mych dziennikarskich wędrówek śladami Powstania, poznałem dalszych bohaterów książki, plut. „Kobuza", chor. „Wiernego", kpr. „Jura", ppor. „Szofera", ppor. „Tadzika". Nie zdążyłem dotrzeć do por. „Lisa", zmarł bowiem w 1982 roku.
Autor, natychmiast po ukazaniu się książki w Nowym Jorku, a wydał ją własnym nakładem w roku 1983 - przesłał kilkanaście egzemplarzy na adres plut. „Kobuza", jednego ze swych towarzyszy broni, jednego z jej bohaterów. Książka obeszła niemal wszystkich żyjących jej bohaterów, świadków opisywanych zdarzeń i akcji, potwierdzających w zasadzie rzetelność opisów zawartych na jej kartach, wywołując u niejednego ich własny obraz przeżytych zdarzeń i łzy wzruszenia.
Dlaczego potwierdzający w zasadzie?!!!
Bo każdy żołnierz nosi w sobie własny obraz przeżytej wojny, a im więcej się zbierze tych obrazów, tym bardziej zbliżamy się do prawdy historycznej.
Pierwsze nowojorskie wydanie książki Kurdwanowskiego od razu wywołało ostrą polemikę.
Na łamach emigracyjnej gazety „Nowy Dziennik" ukazującej się w Nowym Jorku w numerze z 1 czerwca 1983 roku prof. Jerzy R. Krzyżanowski ocenia niezwykle pozytywnie „Mrówkę na szachownicy". Podobną w duchu recenzję zamieściła na łamach WTI Stolica w numerze 33 z 13 sierpnia 1983 roku. Tygodnik „Polityka" oceniając pozytywnie książkę zamieścił jej fragmenty w numerze z 1 sierpnia 1983 roku.
Natomiast anonimowy recenzent podpisujący się jako „Akowiec z Kraju" na łamach emigracyjnej gazety „Gwiazda Polarna" w numerze z 19 listopada 1983 roku odsądza i książkę, i autora „od czci i wiary" pisząc: Książka napisana jest z talentem i kiedy autor trzyma się postawionego w prologu zamierzenia i opisuje „przeżycia mrówki, która potyka się o ziarnka piasku i nie widzi poza najbliższe źdźbło trawy" budzi zainteresowanie i mogłaby stanowić jedną z licznych publikacji będącą osobistą relacją jednego z wielu, wcale nietypowych żołnierzy Powstania. Gdy jednak „mrówka na szachownicy" zaczyna ganić i pouczać, książka staje się paszkwilem, pisanym według stalinowskiej propagandy, ciągle jeszcze obowiązującej w kraju, fałszującej najnowszą historię Polski.
W dalszym ciągu swej recenzji „Akowiec z Kraju" nazywa Kurdwanowskiego dekownikiem i dezerterem.
Z kolei w kraju niektórzy towarzysze broni ze Środowiska Byłych Żołnierzy Batalionu Chrobry I w wewnętrznych środowiskowych dyskusjach ostro zaatakowali Kurdwanowskiego co do niektórych szczegółów czy innych zdarzeń opisanych na kartach książki.
Ale co do dokładności opisów sam autor pisze niedwuznacznie i wyraźnie: Gdy wspominam Powstanie, widzę kolegów jak na starej fotografii. Płowieją z roku na rok. (...) W pierwszych latach po wojnie ich twarze wciąż żyły, były smutne, przerażone, wściekłe, śmiały się, krzywiły, piły, klęły, a nawet płakały. Ale z upływem czasu coraz mniej i mniej. (...) Z setek powstańców, z którymi się zetknąłem, w mej pamięci zachowały się tylko strzępy: szczegół twarzy, uzbrojenia, munduru, rana, bandaż, wydarzenie, powiedzenie. Z przemijaniem czasu te okruchy bądź to przyciągały się, łączyły i zrastały, tworząc nowe postacie, bądź też bladły, zamazywały się i rozpływały.
Ten fragment ze wstępu wyjaśnia źródło wszelkich nieścisłości, jakie mogły się wkraść do dat, opisów zdarzeń i sytuacji, a nawet charakterystyki sylwetek.
Na książkę składają się jakby trzy warstwy.
Pierwsza i zasadnicza warstwa emocjonalna to niezwykle sugestywna narracja o zwycięstwach i porażkach, rekonstrukcja ówczesnych wrażeń.
Druga warstwa, refleksyjna, to stosunek do własnej osoby, której autor nie oszczędza, nie stawia w roli bohatera. Jan Kurdwanowski autor patrzy częstokroć drwiąco, ze zmrużeniem oka, z dystansu na kaprala „Kroka".
Z tej warstwy logicznie wynika warstwa trzecia, spojrzenie z dystansu na ówczesne wydarzenia w oparciu o własne doświadczenia życiowe, w oparciu o wiedzę o Powstaniu zaczerpniętą z przeczytanej literatury.
Kurdwanowski doskonale, ostro i barwnie charakteryzuje sylwetki ludzi, ich charaktery. Co do tych, których znałem muszę podkreślić, że czyni to prawdziwie. Niektóre fragmenty tekstu to jakby kadry z dokumentalnego filmu. Kurdwanowski jest niezwykle wiarygodny w szczegółach zarówno tych bojowych, istotnych dla rekonstrukcji przebiegu walk, jak i tych drobnych, pomagających mu w wędrówce po zakamarkach własnej pamięci lokalizować zdarzenia ważne. Kurdwanowski przytacza także różne plotki, jakie krążyły wśród powstańców, jak choćby tę z pierwszych dni Powstania, że Rosjanie wylądowali na Rakowieckiej, że wojska niemieckie się buntują itd. Dzięki takim szczegółom obraz przeżyć staje się bardziej plastyczny.
Brak natomiast tak często występującego w różnych wspomnieniach egocentryzmu autora, taniej bohaterszczyzny, a także zbędnego patosu, którego książka nie jest jednak pozbawiona. Ten patos tkwi w suchej, lapidarnej relacji o walce i śmierci, których nie komentując, Kurdwanowski oddaje jakby w milczeniu hołd poległym towarzyszom.
Interesuję się od lat czterdziestu historią Powstania, które sam przeżyłem i znam większość opracowań dokumentalnych i wspomnień wydanych zarówno w kraju, jak i za granicą. Ta książka wywarła jednak na mnie kolosalne wrażenie. Muszę przyznać, że zabierając się do pisania o niej, szukając odpowiednich cytatów, stanąłem wobec bardzo trudnego zadania. Bowiem na każdej niemal stronie zawarte są bardzo ciekawe obserwacje i spostrzeżenia autora ujęte w ten sposób, że nie dostrzega się dystansu, jaki dzieli Powstanie do momentu napisania książki.
Zjawisko to wyjaśnia lapidarny zapis w charakterystyce kpr. „Kroka" zawarty w „Kronice Batalionu Chrobry I", skreślony ręką Ryszarda Celejewskie-go: „...robiący wrażenie roztargnionego...".
W tym momencie aberracji umysłowej kpr. „Krok", który jego towarzysze broni odczytywali jako roztargnienie, to akt notowania na kanwie własnej pamięci otaczających go zdarzeń i ginącego wokół nich, ich świata.
I recenzenci na Zachodzie, i niektórzy czytelnicy w kraju ze Środowiska Byłych Żołnierzy Batalionu Chrobry I zarzucają Kurdwanowskiemu, że ostro, a nawet złośliwie rysuje sylwetki niektórych oficerów batalionu.
Tak jak nie wybieramy sobie rodziców, tak i żołnierz nie wybiera sobie dowódcy. Żołnierz nie musi kochać swego dowódcy, musi natomiast wykonywać jego rozkazy. Kurdwanowski te rozkazy wykonuje.
Kapral „Krok" nie kocha por. „Lisa", ponieważ ten dwukrotnie zabierał mu broń, ale przyznaje, że to był dzielny oficer. Podkreśla że jest kawalerem Orderu Virtuti Militari, który otrzymał w 1939 roku. A że nie podoba mu się jego krzywy nos?!!! Nie wszyscy są Apollinami. Autor Kurdwanowski jest również bardzo złośliwy w stosunku do kpr. „Kroka".
Żołnierze Powstania Warszawskiego byli normalnymi ludźmi z wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi cechami natury ludzkiej.
Jakiż nudny, cukierkowy i nieprawdziwy byłby obraz powstańczej braci, gdyby wszyscy byli idealnie piękni - i fizycznie, i o pięknych charakterach. Jakże nieprawdziwy byłby obraz ukazujący same momenty brawury, bohaterstwa, niezłomności charakterów i szaleńczej odwagi. Wielkość i bohaterstwo uczestników Powstania tkwi w tym, że byli właśnie sobą, że będąc ludźmi reprezentującymi różne środowiska, różne charaktery, różne przekonania, różne daty urodzenia, mimo grozy, a wreszcie i beznadziejności walczyli wspólnie ramię w ramię dotąd, dopóki było to możliwe.
Trzeba to jeszcze raz podkreślić, iż wspomnienia Kurdwanowskiego są rekonstrukcją jego przeżyć i odczuć tamtych dni. W toku narracji widoczne są zachodzące w nim przemiany w ocenie ludzi i zjawisk, przemiany zachodzące w osobie autora.
Trzykrotnie autor w swych wspomnieniach polemizuje z gen. „Borem" cytując jego książkę „Armia Podziemna", przedstawiając swój pogląd ukształtowany dopiero po latach, po lekturze szeregu publikacji dotyczących Powstania. Ta polemika autora z dowódcą AK odczytywana jest przez różnych czytelników zarówno w kraju, jak i za granicą jako szarganie narodowych świętości.
A przecież Kurdwanowski cytuje generała „Bora", cytuje to, co napisał sam generał „Bór".
Czy żołnierz nie ma prawa do własnych wspomnień i własnej oceny dowódców, zwłaszcza po latach? Czy nie prawa komentować wspomnień innych?
Książka powstała na tzw. Zachodzie w oderwaniu od kontaktów z krajem. Autor nie konsultował wspomnień z żyjącymi, przebywającymi w kraju towarzyszami broni. Skutkiem tego nie miał możliwości konsultowania opisów tego czy innego zdarzenia, nie konsultował też ocen o ludziach. Nie był skrępowany tym, i nie myślał o tym, że kogoś może urazić, iż ten ma ohydny głos, a tamten nos kulfoniasty, czy wreszcie ktoś ma piegi czy łeb kudłaty.
Nie jest ta książka ani monografią Batalionu Chrobry I, ani monografią kompanii por. „Lisa", ani monografią kompanii czy plutonu chor. „Wiernego". Są to wspomnienia młodego chłopca, rekonstrukcja jego przeżyć i wrażeń z tamtych dni, które wywarły na jego świadomości niezatarte piętno. Wreszcie jest to wyraz hołdu dla tych wszystkich, z którymi zetknął się w walce, a także chęć utrwalenia dla potomnych wielu „mrówek", których ofiara złożyła się na epos, jakim bez wątpienia stało się Powstanie Warszawskie.
Z półmroku mej pamięci - pisze Kurdwanowski - wynurzają się jeden po drugim ci cwaniacy z warszawskiego przedmieścia. Myślę sobie, że gdyby naprawdę byli takimi cwaniakami, za jakich się uważali, nie skończyliby dwudziestoletni w bezimiennych dołach...
Dzięki pamięci Kurdwanowskiego wielu z tych dwudziestoletnich ma swe imiona, nie są bohaterami bezimiennymi.
Autor w 1984 roku w związku z 40 rocznicą Powstania Warszawskiego po raz pierwszy od 27 lat przybył do Polski. Zafascynowany książką odbyłem z nim wędrówkę jej szlakiem. Zmienił się krajobraz Warszawy od tamtych lat, ale ocalał dom, gdzie na podwórku „zdobył" thompsona, ocalał szpital, który „zdobywali" w pierwszych dniach Powstania, gdzie st. strz. „Krok" wyfasował mundur niemieckiego lotnika, odbudowany został Arsenał, pod którego arkadami czytał „Niedobrą miłość", ocalała kamienica przy ul. Śniegockiej, w której mieszkał, dom przy ulicy Okrąg 2, gdzie strzelał do Niemców z pepeszy, ocalał także dom przy ulicy Wilanowskiej 5, gdzie zakończyła się jego powstańcza epopeja.
Spotkał się też z towarzyszami broni, bohaterami swej książki.
Niezależnie od tego, iż książka Jana Kurdwanowskiego dotyczy powstańczych dziejów określonych geograficznych punktów miasta, losów wielu konkretnych ludzi, daje ona dzięki bezpośredniości narracji i bystremu zmysłowi obserwacji autora syntetyczny obraz Warszawy, tamtych niezapomnianych dni.
Warszawa, grudzień 1984 roku |
Maciej Piekarski |
LISTY DO AUTORA KSIĄŻKI
Wacław Jędrzejewicz
Jan Nowak-Jeziorański
Jan Karski
Janusz K. Zawodny
Sławomir Mrożek
WYWIAD Z AUTOREM KSIĄŻKI
Wywiad z Janem Kurdwanowskim przeprowadził Wojciech Włodarczyk w grudniu 2007 roku.
Jan Kurdwanowski
1. Czy mógłby Pan powiedzieć, dlaczego tak długo- bo aż 30 lat- zwlekał Pan z pisaniem wspomnień z Powstania Warszawskiego? Czy przeszkodą był brak czasu, obowiązki rodzinne i zawodowe, czy też w grę wchodziły inne, mniej prozaiczne powody?
Oczywiście, przeszkodą był brak czasu. Musiałem nauczyć się nowego języka, nostryfikować dyplom. Ameryka fascynowała mnie; niesłychana swoboda; objechałem ją wzdłuż i wszerz, czasem śpiąc w samochodzie, czasem pod namiotem; także Meksyk i Kanadę. Zwłaszcza Nowy Jork był fascynujący, miał dla mnie coś z dżungli. Do czasu mojego wyjazdu z Polski w 1957, niewiele ukazało się w druku o Powstaniu. Bartoszewski umieścił w "Gazecie Ludowej" kronikę Powstania, Podlewski wydał "Przemarsz przez piekło" o Starówce, na podstawie relacji powstańców, i coś o Mokotowie. A książka Dobraczyńskiego "W Rozwalonym Domu" zupełnie mi nie odpowiadała, bowiem przeczyła moim doświadczeniom z Powstania Warszawskiego.
Nie miałem żadnej wprawy w pisaniu, poza artykułami do "Pediatrii Polskiej" - tu od profesora Brokmana nauczyłem się, jak wyrazić najwięcej treści w najmniejszej ilości słów.
Mając lat 50 zastanowiłem się co było najważniejsze w moim życiu. I postanowiłem napisać o Powstaniu. Niewielu frontowych żołnierzy opisało to, czego doświadczyli bo zginęli, a ci, co przeżyli zwykle nie potrafili tego opisać.
Niedawno zmarły amerykański pisarz niemieckiego pochodzenia, Kurt Vonnegut, dostał się do niewoli niemieckiej w czasie ofensywy niemieckiej w Ardenach, w 1944 roku . Wkrótce znalazł się w obozie jeńców w Dreźnie. Najkoszmarniejszym zdarzeniem w jego życiu było bombardowanie Drezna przez Brytyjczyków. Przez wiele lat chciał o tym napisać, ale nie mógł znaleźć właściwego tonu, wierząc starym wiarusom, że o przeżyciach wojennych należy milczeć, bo nie dają się wyrazić w słowach - to raz, a po drugie, to nikt z zewnątrz nie jest w stanie ich pojąć. Trudno jest opisać grozę nieuniknionej śmierci, czy szaleńcze podniecenie walką, aby czytający sam to odczuł. Mówi się, że przeżycia na froncie zmieniają charakter człowieka na zawsze; musiały też z pewnością zmienić i mnie. Pytałem znajomych powstańców, czy woleliby, aby udział w Powstaniu nie był częścią ich życiorysu (wszyscy trzej byli ranni, żaden nie został kaleką). Żaden nie odpowiedział -tak.
Angielski pułkownik Hoare, dowódca białych kondotierów w Afryce, wydał swe wspomnienia. Było ich kilkuset, walczyli przeciw tysiącom. Podobnie wydał swe wspomnienia niemiecki porucznik, ciężko ranny w Prusach Wschodnich, później także kondotier. Otóż, ich zdaniem, prawdziwi żołnierze odczuwają "pełnię życia" i poczucie własnej wartości tylko w niebezpieczeństwie. Poczucie własnej wartości (lepsze słowo nie przychodzi mi na myśl) z czasem opada i aby je odzyskać potrzebują nowego niebezpieczeństwa. "Wielki wojownik" Mussolini twierdził, że wojna jest tym dla mężczyzn, czym macierzyństwo dla kobiet.
Dużo pisano na temat wpływu wojny na człowieka, a zwłaszcza na żołnierza frontowego.
Na przykład, Kapuściński uważał, że w grozie wojny coś w nim umiera, a jednak tam go ciągnęło, gdzie krew się lała. Niełatwo jest pisać prawdę o żołnierzach na wojnie.
To bardzo ciekawy temat, ale wciąż terra incognita - wiedza o tym ogranicza się głównie do "Shellshock".
2. Wśród książek byłych żołnierzy walczących w czasie drugiej wojny światowej, jedną z najgłośniejszych, spośród tych wydanych na Zachodzie, jest książka Guy Sajer'a, Francuza walczącego na froncie wschodnim w szeregach Wehrmachtu. Jest to opowieść o zupełnym zagubieniu, strachu i bezsilności wobec zagrożeń i śmierci (z rąk nie tylko wroga, ale także szerzącej terror żandarmerii). Czytając Pana wspomnienia odniosłem wrażenie, że w sumie był Pan w lepszej sytuacji niż ten "zapomniany żołnierz", gdyż w Pana przypadku, czasem pozostawał margines na "prywatną inicjatywę".
Różnica między Sajer'em, a mną, jest taka, że on był pionkiem w dobrze zorganizowanym systemie, a ja w kiepsko, co mi dawało więcej swobody ruchu.
Zaskoczyło mnie, że on nie wiedział jak się posługiwać obronnym granatem ręcznym- i to żołnierz Wehrmachtu czasu wojny. I co jeszcze zaskoczyło mnie, że my, powstańcy, mieliśmy lepsze wyżywienie od Niemców na wschodnim froncie.
3. Niektórzy czytelnicy odbierają Pana książkę jako pokrewną powieści Haszka o dobrym wojaku Szwejku. Osobiście nie zgadzam się z tym poglądem, nawet jeżeli w Pańskiej początkowej postawie można dopatrzyć się pewnej naiwności i żołnierskiej niekompetencji. Nabiera Pan jednak z czasem doświadczenia, zgłasza na ochotnika do najbardziej niebezpiecznych akcji i wypadów, stając się weteranem z bagażem doświadczeń tak dużym, że wręcz paraliżującym Pana zdolność do walki. Odtąd wykorzystuje Pan swe żołnierskie rzemiosło niejako na własny użytek, w walce o przetrwanie. Czym to było spowodowane?
Szwejk był bardzo popularny w Polsce zaraz po II Wojnie Światowej- zaśmiewano się. Miałem polskie tłumaczenie; obecnie mam angielskie - wydaje mi się, że nie takie dobre, mniej zabawne, a może to kwestia czasu, a nie języka. Te charaktery, jak dobry wojak Szwejk i jego kumple, chwilowo przyćmiły takich herosów polskiej literatury jak Skrzetuski, Longinus Podbipięta, Wołodyjowski.
Nie musiałem zgłaszać się na ochotnika do niebezpiecznych akcji i wypadów, gdyż z uwagi na nasze marne uzbrojenie, prawie każda akcja była wysoce niebezpieczna.
Przychodził rozkaz i szliśmy do akcji, drużyną, plutonem, kompanią.
Oczywiście, można było próbować wykręcić się, udając bardziej chorego, niż się było w rzeczywistości. Można było "skorzystać" z lekkiej rany i oddać broń lub po prostu "ulotnić się".
Moje żołnierskie doświadczenie nabyte na Woli i Starym Mieście pozwoliło mi dostrzec beznadziejność dalszej walki i pomogło przeżyć na Czerniakowie. Utrata wszystkich kolegów uświadomiła mi ogrom klęski. Nie mając swojego oddziału, a nadal czując się żołnierzem, wolałem być nie wśród cywilów, lecz wśród powstańców z którymi dzieliłem się doświadczeniem bojowym. Nim zaczęły się ciężkie walki na Czerniakowie, pełniłem rolę instruktora "młokosów" i barda bitwy o Stare Miasto; potem przez trzy dni walczyłem w obronie Okręgu 2.
4. Pisał Pan w Mrówce na szachownicy, że po tragicznych doświadczeniach w Pasażu Simonsa i w Arsenale, zamierzał Pan "utrzymać właściwy dystans do walki zbrojnej". Z pewnym zaskoczeniem czytałem więc Pana wspomnienia obejmujące okres powojenny [Jak wybrałem wolność na Zachodzie] z których wynikało, że zaangażwał się Pan w walkę partyzancką przeciwko rządom komunistycznym. Jakie były tego powody?
Znalazłem się w oddziale "Błyska", Jana Kempińskiego, można powiedzieć przypadkowo, chociaż w rzeczywistości miałem lęk, czy też odrazę, powrócić od zgiełku bitewnego do normalnego, nudnego życia.
To tak jak ktoś, co kiedyś stawiał miliony na kartę, a teraz ma liczyć grosze.
Że ten powrót z wojny do cywila nie jest łatwy, potwierdza statystyka.
W USA, samobójstwo pośród weteranów jest osiem razy częstsze, niż pośród pozostałej ludności.
Dowódca mojego batalionu Chrobry I, kpt. "Zdan", (stracił nogę w powstaniu na Starym Mieście), rzucił się pod pociąg.
Porucznik "Lis", dowódca mojej kompanii, dwukrotnie ranny, według relacji dowódcy mojego plutonu, kpr. pchor. "Kobuza", odebrał sobie życie.
Wracając do "Błyska". Od znajomych łączniczek z NSZ dowiedziałem się o oczekiwanym przyjeździe łącznika z Włoch od generała Andersa, miał on się spotkać z "Błyskiem". Zależało mi na spotkaniu z łącznikiem, miałem nadzieję, że ułatwi mi ucieczkę na Zachód przez Czechy.
"Błysk" zaofiarował mi gościnę u swoich rodziców na wsi. Nie mając gdzie się zatrzymać,
przyjąłem jego zaproszenie. Jeszcze przed przyjazdem łącznika, "Błysk" zwrócił się do mnie z prośbą, czy abym nie chciał wziąć udziału w akcji na burmistrza Ostrowa Wielkopolskiego.
Z uwagi na jego gościnność nie wypadało mi odmówić - i tak się zaczęło.
"Błysk" został aresztowany w 1946 roku i rozstrzelany.
Wielu dawnych partyzantów było "wykolejonych" za sprawą lat spędzonych "w lesie". Wkrótce po wojnie, w pociągu, wdałem się w rozmowę z mężczyzną nieco tylko starszym ode mnie. Opowiadał o latach spędzonych w partyzantce. Musiał uciec "do lasu", bo gestapo go szukało. Opowiadał jak okropnym przeżyciem było dla niego zastrzelenie pierwszego człowieka. Potem przywykł i teraz brakowało mu tego "lasu".
Nawet wśród zbrodniarzy wojennych odnotowano co następuje.
Gdy Himmler przyjechał na inspekcję do von dem Bacha, chciał zobaczyć, jak się wykonuje egzekucje; wtedy na pokaz rozstrzelano stu więźniów. Bach miał powiedzieć do Himmlera: "Proszę się przyjrzeć oczom żołnierzy tego komando, jak oni są wstrząśnięci. Ci ludzie są wykolejeni na całe życie. Co się z nimi stanie, obrócą się w neurotyków, albo zdziczeją."
Sam Bach załamał się nerwowo i leczył w szpitalu psychiatrycznym.
5. Jednym z ciekawych wątków Pana książki jest opisywanie różnic w mentalności, która charakteryzowała poszczególne dzielnice-enklawy powstańcze, a także opis rywalizacji, czy czasami wręcz animozji występujących między bratnimi oddziałami. Przytacza Pan w Mrówce sarkastyczne opinie na temat Parasola wypowiadane przez żołnierzy Chrobrego I. Ja z kolei czytałem zapiski sporządzane w czasie walk przez żołnierza Parasola [Tadeusza Foppa] - waszego sąsiada- w których wielokrotnie oskarża Pana oddział o niekompetencję, tchórzostwo.
My, z Chrobrego I, byliśmy zazdrośni o popularność Parasola wśród ludności Starówki. Byli najbardziej popularnym oddziałem. Czarny parasol wisiał nad wejściem do ich kwatery w Pałacu Krasińskich. Teraz myślę, że to nie było mądrze i bezpiecznie tak afiszować swoją obecność.
Ludzie mają skłonność zrzucać odpowiedzialność za własne niepowodzenia na innych.
Żołnierze nie są wyjątkami. W batalionie Chrobry I, my z kompanii "Lisa", uważaliśmy, że dowódca batalionu, a później zgrupowania, major "Sosna", najbardziej cenił naszą kompanię. Utratę Arsenału zwalaliśmy na bratnie kompanie Konara i Klima.
W rzeczywistości, Arsenał został odcięty, gdy Legia Akademicka wycofała się (mówiliśmy: "zwiała") z Tłomackiego i nieparzystej strony Długiej, poza Bielańską.
Parasol zaczynał Powstanie jako dobrze zorganizowana jednostka, już zaprawiona bojowo i z jako taką bronią, i na pewno byli lepszymi od nas żołnierzami w pierwszych 2 tygodniach powstania. My, od Chrobrego I, uczyliśmy się sztuki wojowania w akcji, pod obstrzałem (on the job training). Sądzę, że po walkach o Arsenał staliśmy się dobrymi, frontowymi żołnierzami. Dało się zauważyć u nas to, co się nazywa "dumą z rzemiosła ". Jest na to dobre niemieckie określenie, którego nie pamiętam.
6. Pięknie opisuje Pan w swojej książce w jaki sposób dorastały w walce kolejne pokolenia żołnierzy- początkowo nieśmiałe "dzieci" stawały się żołnierzami, niejako była to naturalna ewolucja, czego przykładem jest postać jednego z nich- "Wisa" - opisana w Pańskiej książce. Czy można zaryzykować wniosek, że prawie każdy może być dobrym żołnierzem?
Wątpię, aby prawie każdy mógł być dobrym żołnierzem. Powstańcy byli ochotnikami, a nie żołnierzami z poboru, a więc to już była selekcja. Tym niemniej nie wszyscy stali się dobrymi żołnierzami. Te "dzieciaki", jak tylko trochę otrzaskały się ze strzelaniną, często zgłaszały się do szczególnie niebezpiecznych akcji, aby się wkupić do grona wiarusów.
"Wis" może służyć jako przykład. Szesnastolatek, harcerz, na pozór nieśmiały, dostał przydział do obsługi RKM-u. Wówczas powstańcy uważali, że przeciętna długość życia erkaemisty wynosi trzy dni. "Wis" został postrzelony w prawe przedramię na Nalewkach, nie widziałem go po zbombardowaniu Pasażu Simonsa, uważałem, że został zasypany. Jednak trzy tygodnie później, 20 września, spotykam "Wisa" na Wilanowskiej 5, okręconego taśmą amunicyjną. Strzelał do nacierającej piechoty z karabinu maszynowego, i to skutecznie.
Kilka lat później, w pociągu między Warszawą a Łodzią wdałem się w rozmowę ze starszym panem, profesorem uniwersytetu, rozmowa zeszła na Powstanie. Sądził, że jego syn, Maurycy Skupieński - "Wis", zginął na Starym Mieście, zasypany w Pasażu Simonsa.
7. A kiedy Pan stał się żołnierzem? Może wtedy, gdy wspomina Pan o zdumieniu, że Niemcy nie tylko biorą Pana na poważnie, ale nawet obawiają się?
Nocą z 5 na 6 sierpnia, na Chłodnej, w starciu z piechotą i czołgami, przeobraziłem się z lękliwego cywila w żołnierza, kiepskiego jeszcze wprawdzie, ale już żołnierza.
8. W swoim opisie batalionu Chrobry I podkreśla Pan jego ochotniczy rodowód i fakt, że panowała w nim pewna forma demokracji, jeżeli chodzi np. o wykonywanie rozkazów. Pisze Pan w pewnym momencie, że rozkazy jednych dowódców nie były nigdy respektowane, a innych dowódców prawie zawsze. Jakie-Pana zdaniem- są zalety wojska ochotniczego, a jakie jego wady?
Armia powstańcza nie tylko że była ochotnicza, ale także jej większość formowała się w ciężkiej, nierównej walce. Formowała i dozbrajała się na wrogu, uczyła się obchodzić z bronią i strzelać; na własnej skórze uczyła się prawideł walki w mieście, w terenie gęsto zabudowanym.
Szeregowi powstańcy, podobnie jak ich oficerowie, nie mieli ani wyszkolenia, ani doświadczenia w walkach w mieście. Oficerowie wyznaczali niższym szarżom stanowiska do obsadzenia, przedstawiali plany akcji, i nieuchronnie popełniali błędy za które (niepotrzebnie) płaciło się krwią. Wielokrotnie byłem świadkiem, gdy szeregowi powstańcy zmieniali stanowisko jak tylko oficer oddalił się, jeśli uważali, że rozkaz był "głupi", tzn. niepotrzebnie ich narażał; a to nie byli tchórze. Byłem też świadkiem, gdy żołnierze wdawali się w dyskusje lub otwarcie krytykowali plan przedstawiony przez oficera.
W walkach w mieście, gdzie tyle powstaje nieprzewidzianych sytuacji, żołnierz- ochotnik lepiej daje sobie radę od żołnierza z poboru.
W moim batalionie była dyscyplina, powiedziałbym - dobrowolna. Ale ta dyscyplina daleka była od ślepego posłuszeństwa żołnierza wyszkolonego w koszarach.
Raz tylko, pamiętam, dowódca kompanii porucznik Marian polecił (nie rozkazał) powstańcowi obsadzić jakieś szczególnie niebezpieczne stanowisko obok Pasażu Simonsa, a ten na to - "A pośmiertne odznaczenie będzie ?"
Natomiast za własną głupotę uważałem, że nie posłuchałem rozkazu dowódcy mojej drużyny, aby się cofnąć, gdy nadjeżdżał goliat. Skutkiem tego straciłem przytomność i doznałem ciężkiej kontuzji - długotrwałego upośledzenia słuchu.
9. Dlaczego-Pana zdaniem- opis Powstania, który zamieszcza Pan w swej książce- budzi tyle kontrowersji, a czasami wręcz wrogich reakcji? Jest to o tyle zastanawiające, że bardzo pozytywnie ocenili książkę tacy wybitni Polacy jak Jan Nowak-Jeziorański, Jan Karski, Wacław Jędrzejewicz, profesor Jan Kazimierz Zawodny, Sławomir Mrożek... Być może najbardziej "prowokacyjna" jest Pańska postawa u schyłku Powstania, w pułapce czerniakowskiej, gdy liczy się tylko dążenie do przeżycia. Czy tę postawę można nazwać egoizmem, czy też po prostu osiągnął Pan granicę patriotycznej powinności - w końcu miał Pan wówczas za sobą bogaty powstańczy dorobek?
Ci spośród moich krytyków, jeśli byli powstańcami, też się poddawali, gdy już nie było wyjścia.
Ja i 12 cywilów, z Solca 53, przeszliśmy na niemiecką stronę rano, 21 września.
Grupa Zośkowców na Solcu poddała się 23 września rano, Mokotów 4 dni później, Żoliborz 3 dni po Mokotowie, Śródmieście 2 dni po Żoliborzu. Podobnie jak ja poddali się, aby przeżyć, najwidoczniej nie mieli zamiaru walczyć do ostatniego naboju, czy do ostatniej kropli krwi. Tym powstańcom, co się poddali, nikt nie zarzuca braku patriotyzmu.
Rano, 22 września, od strony niemieckiej przyszli trzej księża proponując powstańcom poddanie się na prawach konwencji genewskiej. Kapitan "Jerzy", wówczas dowódca resztek batalionu Zośka na Czerniakowie, oświadczył, ze strzeli w łeb każdemu, co będzie mówił o poddaniu. Skończyło się na tym, że zgodzono się na zawieszenie broni na jedną godzinę, aby umożliwić ludności cywilnej przejście na niemiecką stronę. Wielu z tego skorzystało, wielu zostało, albo się bali, albo wieść o tym nie dotarła na czas do zatłoczonych piwnic.
Rano, 22 września, obszar przyczółka ograniczał się do domów: Wilanowska 1, Solec 53, 51 i przyległych ruder wzdłuż Solca oraz wiślanego statku "Bajka".
Do nadejścia nocy, większość powstańców poległa lub była ranna. Na Wilanowskiej 1 zginął tego ostatniego dnia mój przyjaciel porucznik "Jerzyk" (Weil) z Zośki.
Nocą, kapitan "Jerzy" próbował przebić się do Śródmieścia z grupą kilkudziesięciu Powstańców i Berlingowców, doszło pięciu.
Około dwudziestu żołnierzy od "Radosława" poddało się rano 23 września, i ocaleli. A gdyby kapitan "Jerzy" zgodził się kapitulować 22. rano, o ilu więcej żołnierzy by przeżyło.
To mi przypomina sytuację, jak legiony Piłsudskiego odmówiły złożenia przysięgi na wierność cesarzowi Niemiec. Niemcy otoczyli legionistów. Naturalnie Polacy chcieli się bić. Jednak Piłsudski kazał im złożyć broń- "będę was potrzebował żywych po wojnie" - miał powiedzieć.
Pokolenia Polaków czerpały wiedzę o wojnie z "Trylogii" Sienkiewicza, i najwidoczniej oczekują, aby każdy polski żołnierz był jakąś repliką rycerzy bez skazy.
Odpowiedź na pytanie, gdzie kończy się patriotyczna powinność żołnierza nie jest prosta. Polskim żołnierzom z 1939 roku w niewoli niemieckiej nikt nie zarzucał braku patriotyzmu. Obowiązkiem rządu i naczelnego dowództwa jest zapewnić żołnierzowi takie uzbrojenie i wyszkolenie, aby mógł on walczyć skutecznie; przed tym opracować odpowiednią strategię.
Napotkałem dwie przeciwstawne rady, jak żyć. Na fotografii z pierwszej wojny światowej, na murze zwalonego domu był napis - e meglio vivere un giorno da leone, que cent'anni da pecora (lepiej żyć jeden dzień jak lew, niż sto lat jak owca). Ojciec Józef Maria Bocheński w swej książce "Podręcznik Mądrości Tego Świata", napisał - postępuj tak, abyś długo żył i dobrze ci się powodziło.
10. Nie wszyscy jednak spośród tych, którzy się poddali na Wilanowskiej, przeżyli. Część wymordowano.
23 września rano, na resztkach Czerniakowa tzn. Wilanowskiej 1, Solec 53 i 51, nie było oficjalnej kapitulacji. Po prostu opór ustał. Niemcy wygarniali rannych i niedobitków powstańców z ruin i to zależało od poszczególnych żołnierzy bądź oficerów: zabić, czy nie zabić. Taki sam los spotkał zgromadzonych na "Bajce", którą Niemcy ostrzeliwali i zajęli dopiero 24 września. Jeśli wychodzi się z podniesionymi rękami po wystrzeleniu ostatniego naboju, to wróg (zwycięzca) nie ma z tego "żadnej korzyści" i mści się za ostatnio poniesione straty.
W beznadziejnej sytuacji rozsądniej jest poddawać się wtedy, kiedy można jeszcze przedłużać walkę.
11. Pana książka, Mrówka na szachownicy -mimo krytyki decyzji o wywołaniu Powstania- jest hołdem złożonym żołnierzom Powstania. Jednym z przykładów jest Pana opinia o żołnierzach "Zośki" - "Łatwiej ich było zabić niż złamać". W czasie Powstania spotkał się Pan z wieloma Powstańcami- czy rzeczywiście ci z "Zośki" wywarli na Panu największe wrażenie, czy też mieli konkurentów?
O żołnierzy Zośki otarłem się kilka razy. Wpierw, gdy chwilowo zatrzymali się w Pasażu Simonsa, po odwrocie z Woli na Stare Miasto. Potem, na początku września, w Śródmieściu Południe, spędziłem z nimi i z Parasolem dwa dni; nocą zeszliśmy razem na Czerniaków.
Wreszcie, na Okrąg 2 i na Wilanowskiej - już w walce.
Ci z Zośki i Parasola nie mieli "konkurentów" z tej racji, że z innymi oddziałami prawie się nie spotykałem, choć coś słyszałem i czytałem w powstańczej prasie o obrońcach Banku Polskiego, Ratusza, Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych i Poczty Dworcowej.
12. Zastanawiam się jakie motywacje kierowały Panem w chwili rozpoczęcia Powstania- szedł Pan przecież na Powstanie z wielkim entuzjazmem. Czy entuzjazm ten był umotywowany głównie patriotycznymi pobudkami, czy też również chęcią przeżycia wielkiej, młodzieńczej przygody?
Oczywiście, powstanie zapowiadało mi się na wielką przygodę, gdy się zaczęło, gdy usłyszałem pierwsze strzały. Ucieczka Niemców w popłochu od Berezyny do Wisły, zamach na Hitlera, inwazja w Normandii - wydawało się, że będziemy ścigać pobitych Niemców do bram Berlina.
Jeśli chodzi o patriotyzm i Powstanie 1944, to są różne wypowiedzi na ten temat.
Stefan Kisielewski, w rok po Powstaniu, tak napisał:
"...Naród naprawdę męski nie walczy nigdy do ostatniej kropli krwi. Na tym polega prawdziwy patriotyzm, patriotyzm obdarzony instynktem życia, nakazującym cierpliwość, ostrożność, powściągliwość, subtelność taktyczną w dążeniu do celu zasadniczego. My natomiast tak bardzo tęsknimy do wielkości, do walki..." (Tygodnik Powszechny, 24.09.1945).
Natomiast generał Bór-Komorowski, w wywiadzie z Januszem Zawodnym, w dwadzieścia lat po Powstaniu, ujął to inaczej.
"Janusz Zawodny: -- Jak pan generał ocenia Powstanie Warszawskie z perspektywy 21 lat?
Bór Komorowski: -- Moim zdaniem, dziś jeszcze za wcześnie oceniać, czy rezultat powstania był dla sprawy polskiej pożyteczny, czy też szkodliwy. Ocenią to przyszłe pokolenia. Nawet jeśli jest przegrana -- to taki wysiłek moralny i fizyczny zostaje w pamięci społeczeństwa. Z tego wynikają siły i wartości kulturalne i moralne, których bierne społeczeństwo nie mogłoby z siebie wykrzesać. Jak dalece walki AK w kraju wpłynęły na kształtowanie ducha i pozytywnych wartości narodu polskiego, tego my nie możemy ocenić w tej chwili. To jest moje, proszę pana, osobiste zdanie." (Janusz Zawodny - Uczestnicy i świadkowie Powstania Warszawskiego, Wywiady; Warszawa 2004, s. 134).
13. Należy Pan do zdecydowanych krytyków decyzji o podjęciu Powstania Warszawskiego. Nie jest Pan w tej opinii osamotniony, gdyż pewna grupa byłych Powstańców wyznaje podobne poglądy, jednak wydaje się, że wielu ludzi uważa PW za sukces. Jaka jest tego przyczyna?
O Powstaniu ktoś wypowiedział się, że trzeba poczekać jeszcze kilkadziesiąt lat, aż nie tylko powstańcy wymrą, ale ich dzieci i wnuki, zanim będzie można spokojnie na ten temat dyskutować.
Gdy ja chodziłem przed wojną do szkoły, powstania listopadowe i styczniowe były świętością, a podchorążacy, którzy pod drodze z Belwederu do Arsenału nocą zakłuli bagnetami 4 polskich generałów (o czym nie pisano w podręcznikach szkolnych) opisani byli jako bohaterowie.
Gdybym nie działał na Czerniakowie "niechlubnie"- według definicji niektórych moich krytyków- to zapewne tego listu do Pana bym nie pisał.
Ludziom, którzy w PW stracili rodziny, przyjaciół, własne zdrowie, poszli na tułaczkę, trudno przyznać sobie samym i innym, że to wszystko poszło na marne, ze PW było błędem. Dlatego doszukują się pozytywów; że PW ocaliło Europę przed sowiecką okupacją, że Warszawa i tak byłaby zniszczona, mieszkańcy wymordowani, więc przynajmniej pokazaliśmy jak my, Polacy, potrafimy bohatersko walczyć; że gdyby nie PW, Polska stałaby się siedemnastą sowiecką republiką i nie byłoby Solidarności. "Gdyby nie PW, do dziś mielibyśmy kaca", jak napisał jeden z historyków.
Wiedeński psychiatra Victor Frankl, więzień Oświęcimia, który stracił tam swoją rodzinę, na podstawie swoich przeżyć napisał książkę "Man's Search for Meaning". W tej książce poruszył temat, że ludzie znoszą cierpienia lepiej, jeśli te cierpienia przyniosły coś pozytywnego, i stworzył nowy typ psychoterapii: "logotherapy".
Władysław Pobóg - Malinowski z legionów Piłsudskiego, oficer-historyk, do 1939 naczelnik wydziału historyczno-naukowego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, 15 lat po Powstaniu napisał:
"...Bilans powstania? Nie obliczono dotąd i nigdy zapewne nie da się ustalić ilości ofiar. Żołnierzy powstańczych poległo i zaginęło ok. 18 tysięcy. W szpitalach rannych było ok. 5 tys. Do niewoli odeszło ok. 16 tys...
Ilość ofiar spoza wojska: zapewne nie mniej, niż 200 tysięcy rozstrzelanych, pomordowanych, zabitych przez ogień artylerii i bomby lotnicze, zasypanych i zmiażdżonych przez stosy gruzów, zmarłych z ran, wycieńczenia i chorób. Do ofiar w życiu ludzkim dodać trzeba straty materialne -- zniszczenie miasta z jego gmachami, zabytkami, pomnikami, muzeami, księgozbiorami, archiwami ..." (Najnowsza Historia Polityczna Polski, Gdańsk 1990, s. 331).
14. Większość życia spędził Pan w Stanach Zjednoczonych. Czy mógłby Pan coś powiedzieć na temat uczuć jakie Pana ogarnęły w chwili ataku na WTC w dniu 11 września 2001? Czy poczuł się Pan wtedy jak widz, czy też jako aktor tragicznych wydarzeń, podobnie jak w Warszawie 1944 roku?
Z odległości kilku mil przyglądałem się płonącym wieżowcom. Dwaj moi znajomi pracujący obok World Trade Center widzieli ludzi spadających z wysokości. Dowiedziałem się, że grupa ludzi zgromadziła się na szczycie (dachu), czekając na obiecany helikopter. Potem przychodziło mi na myśl, jak gdybym ja sam znalazł się na tym dachu...helikopter nie przylatuje...skakać z setnego piętra, czy czekać na ogień.
15. Pana wspomnienia wyróżnia niespotykana w innych relacjach ilość szczegółów. Zastanawiam się, czy to możliwe, aby zapamiętać taką ich ilość. Relacjonuje Pan nie tylko obiektywne zdarzenia, ale także dialog wewnętrzny, który Pana nie opuszczał ani na chwilę. Nawet w momentach , gdy nic nie dzieje się w "akcji zewnętrznej", nie ustaje "akcja wewnętrzna", czyli myśli przebiegające przez Pana głowę. Czy mógłby Pan uchylić rąbka tajemnicy swojego warsztatu pisarskiego i powiedzieć, na ile ta introspekcja jest rzeczywistym śladem zachowanych wspomnień, a ile jest swego rodzaju rekonstrukcją?
Po Powstaniu wielokrotnie opowiadałem o moich doświadczeniach i obserwacjach. To zapewne pomogło utrwalić szczegóły w mojej pamięci. Podobno ludzie, którzy przeszli tragiczne chwile w życiu, albo później ich nie pamiętają, albo nie mogą zapomnieć.
Jeśli chodzi o "akcję wewnętrzną", to różne myśli musiały przebiegać przez niejedną głowę,
możliwe, że podobne do moich. Na przykład, Jasio Flaszenberg, mój sąsiad na Sali Obrabiarek [nasze materace leżały obok]- dałem mu na przechowanie na kilka minut, mój karabin, hełm i amunicję, tuż przez zbombardowaniem Pasażu Simonsa; więcej go nie widziałem. Otóż Jasio, gdy nikt nie mógł nas usłyszeć, wyjawił swe obawy (co zaprzątało jego głowę)... gdzie się schować, gdy Niemcy przyjdą. To było to samo nad czym ja się głowiłem, nie przyznając się nikomu do tego.
Na pytanie, czy ta introspekcja jest rzeczywistym śladem zachowanych wspomnień czy też swego rodzaju rekonstrukcją, trudno jest mi teraz odpowiedzieć - wspomnienia pisałem 30 lat temu; wydaje mi się, że jedno i drugie.
Niedawno komuś opowiadałem jak mi się udało wydostać z obozu (Durschganglager) w Pruszkowie. I nieoczekiwanie doświadczyłem lęku, jakby mi groziło rozpoznanie jako Powstańca... i rozstrzelanie; podobnie gdy wspominam "Błyska". Te uczucia lęku niezupełnie wygasają, drzemią, jakby zamrożone...
16. Ostatnia część Pańskiej książki zawiera znakomity- moim zdaniem- opis egzystencjalnego doznania zbliżającej się śmierci. Niemiecki filozof Schopenhauer twierdził, że wszystkie pojęcia, takie jak ojczyzna, wolność itp. służą jedynie upiększaniu śmierci.
Na Starówce, spotykał się Pan wielokrotnie ze śmiercią, niemal dosłownie zaglądał Pan jej w oczy, ale była określana często zawadiacko, jako "czapa". W schyłkowej fazie obrony przyczółka czerniakowskiego został Pan skonfrontowany ze śmiercią w samotności, już bez żadnego oparcia.
Czy to doświadczenie miało wpływ na dalsze Pana życie, czy też takie zdarzenia zacierają się pod wpływem codzienności i życie powraca po pewnym czasie do normy?
Na Starym Mieście miałem jeszcze kolegów i dowódców, którzy myśleli o nas i za nas. Jeszcze tliła się nadzieja, że Rosjanie wejdą, że Alianci pomogą, że dowódcy znajdą wyjście.
A na przyczółku Czerniakowskim - już nic.
Jeśli istniał tam jakiś wybór, to tylko jak umrzeć.
Jeżeli chodzi o "oparcie", to jednak pamiętam jak oficer-Berlingowiec powiedział do łączniczki z "Parasola": "Wy jesteście bohaterską młodzieżą". Wówczas odczułem ulgę i śmierć wydała się mniej straszna.
Sądzę, że w Powstaniu wydoroślałem, zwłaszcza na Czerniakowie, w jego ostatniej fazie. Na pewno to doświadczenie miało jakiś wpływ na moje dalsze życie, ale jaki - nie wiem.
Czy życie powraca do normy? A co to jest "norma"?
Patrząc na historię - czy wojna nie jest normą?
Dziękuję bardzo za wywiad.
Wojciech Włodarczyk
Wywiad, jak wyżej, jest zamieszczony również na stronie internetowej Stowarzyszenia Pamięci Powstania Warszawskiego - www.sppw1944.org.
O POWSTANIU WARSZAWSKIM 1944
„Tak lud gnieciony mielony rozdarty
przez głupich wodzów przegrany jak w karty”
Podczas gdy w Berlinie zastanawiali się jak utrzymać Warszawę, a w Moskwie, jak zdobyć Warszawę, Komenda Główna Armii Krajowej w konspiracyjnych lokalach, za spuszczonymi firankami, głowiła się jak i tym, i tamtym pokrzyżować plany.
*
Przegrane Powstanie Warszawskie, trwające od 1 sierpnia do 2 października 1944 roku, jest największą klęską Polski w jej 1000 letniej historii.
Straty wśród ludności cywilnej można oszacować na około 200,000-250,000 zabitych i 400,000 rannych, i są znacznie większe od strat wywołanych wybuchem bomby atomowej w Hiroszimie i Nagasaki, będących symbolem Apokalipsy. Warszawa została prawie całkowicie zburzona, a około 500,000 mieszkańców nigdy nie powróciło do swojego miasta.
W Powstaniu Warszawskim brało udział około 40,000 powstańców. Z tego poległo 22,000, a 16000 odniosło rany. Do tych strat trzeba dodać około 300 członków załóg samolotowych (z 50 samolotów), którzy przylatywali z Włoch z zrzutami dla powstańców. Loty ich nazwano „samobójczymi stratami lotników.”
[Zgodnie z publikacjami prezesa Światowej Rady Badań nad Polonią, profesora dr Andrzeja Targowskiego (Western Michigan University); Dialogue and Universalizm, Vol.XIV, No.5-6/2004, s. 217; Polish Academy of Sciences]
*
Bardzo wnikliwy i zwięzły artykuł Jana Sidorowicza z Montrealu POWSTANIE WARSZAWSKIE BEZ NIEDOMÓWIEŃ został opublikowany w czasopiśmie Pro Memoria (sierpień/wrzesień 2004). Ten artykuł polemiczny – „politycznie niepoprawny” jest dostępny w Internecie, www.powstanie.pl - Strona przeciwników uprawiania kultu przywódców Powstania Warszawskiego, (pozycja 1).
*
Z pamiętnikami to nie takie proste. Przyjaciele doradzają: pisz, jak pamiętasz, całą prawdę. A naprawdę to było tak: ogień, dym, kurz, huk, nurkuje, biegnie, strzela, pada, wstaje, nie wstaje, podjeżdża, odjeżdża, widać, nie widać. Panzerwagen Nebelwerfer, Sturmgeschiitz i Sprenggranat, Tiger, Panther, Flak i Pak. Dorzucając heinkla, sztukasa, „goliata", meserszmita, grubą Bertę i tasując te kilkadziesiąt słów w niezliczoną ilość kombinacji, można odmalować całą panoramę Powstania widzianą z lotu ptaka.
O BOHATERACH KSIĄŻKI "MRÓWKA NA SZACHOWNICY"
Wybrane fragmenty
Gdy wspominam Powstanie, widzę kolegów jak na starej fotografii. Płowieją z roku na rok i myślę, że czas coś o nich napisać i o sobie, zanim i ja stanę się tylko fotografią. W pierwszych latach po wojnie ich twarze wciąż żyły, były smutne, przerażone, wściekłe, śmiały się, krzywiły, piły, klęły, nawet płakały. Ale z upływem czasu, coraz to mniej i mniej.
Z setek powstańców, z którymi zetknąłem się, w mej pamięci zachowały się tylko strzępy: szczegół twarzy, uzbrojenia, munduru, rana, bandaż, wydarzenie, powiedzenie. Z przemijaniem czasu te luźne okruchy bądź to przyciągały się, łączyły i zrastały, tworząc nowe postacie, bądź też bladły, zamazywały się i rozpływały.
Z półmroku mej pamięci wynurzają się jeden po drugim ci cwaniacy z warszawskiego przedmieścia. Myślę sobie, że gdyby naprawdę byli takimi cwaniakami, za jakich się uważali, nie skończyliby, dwudziestoletni, w bezimiennych dołach. *
Na przykład Tom: pamiętam jego przerzedzone włosy i smutne, wpadnięte oczy, tak jak go widziałem ostatni raz na noszach. Staram się wyobrazić sobie, że Tom się śmieje lub je, natężam całą siłę woli - na próżno, wciąż ten sam obraz: smutne, zapadnięte oczy.
Albo Stasiek - Barykada: wysoki postawny, korpulentny, piegowaty blondyn z fajką w zębach. Próbuję przywołać jego twarz z głębin czasu, zmusić ją, aby ożyła na chwilę i przemówiła, ale cały wysiłek na nic, wciąż tylko piegi i fajka.
Albo Rysiek, pseudo Wilit, uzbrojony po zęby w angielskiego stena, niski, czarniawy, zacięty. Do hełmu LHD przyczepił z tyłu brązowe frędzelki. Nie bał się. Im gorzej się działo, tym groźniej wyglądał. Ilekroć wspominam Ryśka, pojawia się zacięta twarz z profilu, pasek pod brodą i frędzelki. *
Pomimo nieustannego wykpiwania bratnich oddziałów, nigdy nie pozbyłem się myśli, że może w nich są lepsi żołnierze od nas. Czasem, a zwłaszcza teraz, dodaje mi to ducha. Sam nie wiem, czy mogę się uważać za odważnego człowieka. Niejedna niebezpieczna sytuacja już mnie przekonała, że nim jestem, gdy nieoczekiwanie jakiś drobiazg przerazi mnie i przygnębi i zaczynam wątpić. A nuż udaję tylko? Wówczas myślę - wszystko polega głównie na udawaniu. Jest to gra, wielka gra. Są tacy co wierzą, że ja nie udaję. Sam bacznie obserwuję tych nieustraszonych i niepokoję się, czy aby i oni nie udają. Nie wierzę, żeby człowiekowi koniec życia mógł być obojętny. Co będzie, jeśli się nawzajem przejrzymy? Tacy, co nie muszą udawać, pewnie ulepieni są z innej gliny. *
Wład?... Lis?... Wilit?... Wilit, kiedy w nas biją, zamiast się lękać, robi się zły, broda wysuwa mu się ku przodowi, dolne zęby zachodzą na górne, gotów kąsać - ani śladu strachu.
Kapral Jur?... uprzejmy, powściągliwy, poprawny, zwięzły służbista. Bez rozkazu pod kule się nie pcha, ale lęku po nim nie widać, nawet gdy ucieka. Czyżby żołnierz z powołania, który zawieruszył się w życiu cywilnym, a teraz odnajduje siebie? Gdy myślę o Jurze, przypomina mi się opowiadanie o tym chłopie, który dawał synowi rady przed wyjazdem do szkoły do Krakowa: „Na przodek się nie pchaj, na zadku nie ostawaj, a środka trzymać się nie musisz".
Za to Kobuz to cywil przebrany za żołnierza, widzę go za biurkiem sortującego papiery. Nawet gdy daje opeer, robi to podniesionym, ale cichym głosem, jakby krzyczał szeptem. Ugnie się czasem, ale nie łamie. Skądś bierze tę siłę, która pozwala mu przeskakiwać od stanowiska do stanowiska między uderzeniami pocisków, gdy inni kryją się pod stropami.
Zosia Kos i Wanda Żydówka w ataku biegną razem z nami, bez broni. W nocnych wypadach czołgają się na czele kolumny. Pod granatnikami przemykają się wiele razy dziennie z Pasażu z meldunkami do dowództwa. Co też one czują? Nie boją się? Może wierzą, że ze śmiercią nie wszystko się kończy. *
Edek okazuje się niezwykle utalentowanym narratorem. Nawet ja sam z napięciem przysłuchuję się jego opowieści o tym, jakeśmy to we trzech z Maniusiem zdobywali szpital na Woli. A cóż mówić o żółtodziobach, którzy nie wąchali ani prochu, ani trotylu. Wypełniam luki w narracji, gdy Edek popija wodę, nie po to, aby odzyskać siłę głosu, ale bardziej dla dramatyzacji. Bajkop, w poprzednim życiu Zbyszek Stankiewicz, jest mniej wygadany, za to mocny w piórze. Napisał parodię „Wesela" i inne rzeczy, choć ma tylko dwadzieścia lat. Moim popisowym numerem jest nocna obrona w sześciu na skrzyżowaniu Chłodnej z Wronią. Nie potrzebuję wiele zmieniać. Zaczynam od krajobrazu: pożoga, pełnia księżyca, gwiazdy, czarne prostokąty okien, kłęby dymu, z jednej strony czerwone, z drugiej seledynowe. Cienie leżą pasmami w poprzek ulicy, iskrzy się czołg, sylwetki na tle ognia suną jak czarne żuki, bez końca wynurzają się z mroku i znikają w mroku. Strzelam, strzelamy, jeden leży, drugi, łamie mi się pazur wyciągu. Promocja w blasku pożaru przed frontem wystraszonej kompanii. *
Rano, gdy siedząc z Bajkopem pod murem na ławce w ogrodzie Krasińskich przy pałacu gawędziliśmy o świecie, życiu, przyszłości i Powstaniu, nagle zaświstało cienko i przeciągle. Kula karabinowa padła mi pod nogi, gorąca jeszcze, z ostrzem spłaszczonym o mur. Wziąłem ją na pamiątkę. Choć wyglądała na zabłąkaną kulę, odeszliśmy na wszelki wypadek. *
Po drodze minęliśmy „szpital" przy Długiej 23, gdzie leżała Anka z poharatanymi nogami.
Odszukaliśmy Hankę w piwnicy sądu za Kościołem Garnizonowym. Oczu prawie nie było jej widać spod bandaża. Była przytomna mimo wielkiej rany na czole i połamanych żeber. Niuni i siostrze Hanki amputowano zmiażdżone ręce i nogi. Niunia już nie żyła, stan siostry Hanki poprawił się początkowo, ale umarła następnego dnia; nie dziwota, skoro głównym lekarstwem była przegotowana woda.
Pomimo iż chcę pocieszyć rannych, nie mogę oprzeć się pokusie, by im wpierw nie napiąć nerwów, ile się da.
Opowiadam o szarym duchu opiekuńczym Pasażu Simonsa - nieśmiertelnym i śmiercionośnym Władzie; o Szoferze, który znowu wrócił ze szpitala na linię (biały bandaż wokół głowy, a pod nim ukośnie czarna piracka opaska na pustym oczodole), i jak go powitano, gdy przez wielkie okno dziarsko zeskoczył do sali potrząsając prawicą i pozdrawiając załogę okrzykiem...
- Czołem chłopcy, trzymać się.
Przeplatam poważne sceny zabawnymi momentami. Jednego tematu unikam - kanałów. My, zdrowi, możemy się jakoś wymknąć, ale co spotka rannych, każdy wie... *
- Poczekajmy tu chwilę - rzekłem do Muszki - drugi raz nadleci, jeśli wyjdziemy teraz, wpakujemy się pod następną bombę, a dwa razy w to samo miejsce nie rzuci.
Nie tylko doświadczenie bojowe podyktowało mi tę decyzję. Chciałem, by koledzy pomartwili się, uznali nas za poległych, a my wtedy wynurzymy się spod zwału gruzów jak z grobowca. Nie otrzepałem munduru, żeby wyglądał „lepiej". Muszka, gdyby nawet nie uległ memu autorytetowi, jako podkomendny, musiał słuchać rozkazu. Miałem rację, następny sztukas już zniżał się. ... Uradowani koledzy opowiadali, jak to sztukasy znurkowały nad sam dach. Nie sądzili, byśmy żyli, ostatni raz widzieli nas, gdy waliła się ściana. Muszka zachowywał się jak gdyby nigdy nic, twarz i mundur otrzepując bez pośpiechu, choć jak dotąd był to najtrudniejszy dzień w jego powstańczej karierze. *
Gdy Wład po drabinie wynurzył się z podziemi, koledzy nie omieszkali przypomnieć mu o mnie.
- Panie kapitanie, pan kapitan miał świętą rację.
Władowi nigdy aż tak się nie śpieszyło, by nie przystanął, gdy go umiejętnie zagadali.
- Pan kapitan pamięta kaprala Kroka, tego, co wczoraj dostał w brzuch z kaemu... kula wpadła do łuski i w środku grzechotała. Dzisiaj trzypiętrowy dom siadł na niego i Muszkę. Odmawialiśmy już wieczne odpoczywanie, a tu oni wychodzą spod gruzu. *
...Wtem jeden z jego ludzi, o pseudonimie Czarny, pochylił się nad Władem i okropnym głosem zawołał:
- Kapitanie!... dlaczego nas zostawiłeś? Kapitanie! Kapitanie!
Aby się opanować, starałem się sobie przypomnieć, że kiedyś czytałem opis podobnej sceny. Tak mnie dławiło w gardle, że aby się w głos nie rozpłakać, zacisnąłem pięść na lufie z całej siły, odwróciłem oczy od Włada i skierowałem wzrok na powstańców. Karabiny, rewolwery, hełmy, panterki, bandaże. Łzy ściekały po brudnych twarzach...
...Niczyja śmierć tak się nie odbiła na nastroju całej kompanii, jak niesamowitego, wszędobylskiego kapitana. Każdego dnia wielokrotnie pojawiał się na Sali Obrabiarek, więc uważaliśmy, że specjalnie polubił kompanię Lisa. Gdy przychodził ze szczytu Pasażu, gdzie zdawało się, spędzał większość życia, powstańcy wypytywali go, jak tam było, jakby wracał z księżyca czy z dna oceanu. Zazwyczaj, jeśli nie sam, to jego pomocnicy, zdawali sprawozdanie, jak zjeżdżali schodami na łeb na szyję, a nad nimi i za nimi kruszyło się i kurzyło. Potem, odczekawszy, znowu podkradali się z enkaemem na górę... *
Kawka, wijąc się z bólu, w przerwach opowiadał swe smutne dzieje. Razem z Hutnickim przyglądali się Arsenałowi ze strychu, gdy pierwsza bomba wydmuchnęła dom spod dachu i razem z dachem zjechali z trzeciego piętra na parter. *
Wypoczynek na Sali Obrabiarek zakłóca widmo wroga zewnętrznego i wewnętrznego. Ten ostatni czyha na każdy moment nieuwagi, chwilę zapomnienia, zwłaszcza gdy twe zmysły sen zamroczy, i kradnie. Zaswędzi cię w uchu. podrapiesz się nabojem karabinowym z braku wykałaczki, zapałki czy patyka, położysz go, obrócisz głowę, by sprawdzić, skąd się bierze jakiś nagły hałas i nabój już zniknął. Rozglądasz się za złodziejem - wszędzie dokoła uczciwe twarze gotowe oddać życie za ojczyznę. I tak cokolwiek spuścisz z oka, przepada. *
Po surowym krajobrazie i nieskończoności Harcowiska Granatników wkracza się na Salę Obrabiarek jak do oazy. Pierwsze, co przykuwa wzrok z parapetu wielkiego okna, to kocioł w rogu po lewej. Paruje, dymi i bulgocze. Aby obsłużyć stu ludzi, kucharz Ukrainiec pracuje na trzy zmiany.
Nad nami wiele pięter żelbetonu. Więc nawet głośny warkot samolotu nie przerywa zwykłych zajęć: dyskusji, szkalowania bratnich oddziałów, omawiania wiadomości, czytania i zastanawiania się. Wszędzie trzeba się kryć i przekradać, tylko po Sali Obrabiarek można jeszcze chodzić.
Od kilku dni w chwilach wolnych, gdy nic innego nie przyciąga mej uwagi, myślę o kanale, albo lepiej, borykam się z problemem kanału. Na dźwięk słowa kanał rozmowy na inne tematy ustają. Czytelnictwo prasy powstańczej podupadło, zastąpiło je gadanie o kanałach. Ten na Żoliborz to jest zasypany, to znów jest odkopany, to zaminowany, to odminowany, wysadzony, nie wysadzony, zatopiony... i tak w kółko. Bez przewodnika się nie obejdzie. Inni znowu powiadają, że samemu można przejść, prosto jak strzelił. Potrzebne latarki elektryczne, świece, zapałki. *
Mamy często gości. Wpada Bajkop z gołą głową, pewnie żałuje, że z dobrego serca oddał hełm, gdy było spokojniej. Przychodzi też Reniek z nosem na temblaku, ziemisty Krypo i Kuba z obolałym brzuchem. Coś ich tu przyciąga, skoro ryzykują spacer pod granatnikami. Cieszę się, że żyją. *
Po upadku Arsenału cały oddziałek Wiernego, wciąż przesadnie zwany plutonem, pracował pod dowództwem Kobuza na tej samej zmianie, chyba że okoliczności nie pozwoliły. Dzięki temu po służbie, po wielogodzinnym niewidzeniu się, wszyscy spotykaliśmy się na Sali Obrabiarek.
Zwykle przydzielano mi za towarzysza kogoś mniej doświadczonego lub po prostu młokosa z dawnej kompanii Lisa. Z innymi zdaje się było podobnie, choć Cygan i Pietrek często stali razem. W trudniejszych chwilach chciałem być blisko Wilita, Ochotnika, Małego, Jabłońskiego. Później zauważyłem, że i do mnie niektórzy powstańcy garnęli się w niebezpieczeństwie.
Do dziś nie wiem, czy mniej się bałem od innych, czy tylko lepiej udawałem. Nie mogłem sobie wyobrazić, bym został ranny, podobnie jak niektórzy ludzie nie mogą sobie wyobrazić, że świat będzie istniał bez nich. Pomimo tej pewności byłem pedantycznie ostrożny. Wybierałem starannie miejsce, gdzie stać, tu czy o pół kroku dalej; dokładnie planowałem, jak ustawić meble. Nie wszyscy powstańcy, nawet najbardziej otrzaskani z walką, byli aż tak zapobiegliwi. Zachowywałem się jak linoskoczek przed występem lub odpowiedzialny i doświadczony chirurg, który nie pominie niczego, by zwiększyć szansę pacjenta.
Sam widok złocistej łuski z grzechoczącą w środku kulą (a nie było takiego, komu bym jej nie pokazał), nie mówiąc już o innych podbramkowych sytuacjach, z których wyszedłem bez utraty kropli krwi, utwierdzał przesądnych w przekonaniu, że tam, gdzie ja stoję, śmierć nie ma przystępu. *
Rysiek Jabłoński wyrwał mnie z apatii wciągnąwszy w rozmowę na temat łucznictwa. Spędziliśmy sporo czasu, nie pierwszy raz, dyskutując o zasadach celowania, poprawkach na wiatr, a nawet o przydatności łuku w warunkach bojowych Starego Miasta. Rysiek uważał, że wykieruje mnie na pierwszorzędnego łucznika. Najważniejsze - mówił - to nie mieć nerwów, tak jak ty. Niewielu interesuje się tym sportem, łatwo dostać się do narodowej drużyny i zwiedzać świat za darmo, jeżdżąc na międzynarodowe turnieje.
Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że matka Ryśka była Niemką. On sam. choć urodził się w Niemczech i władał językiem jak Niemiec, odmówił podpisania volkslisty. W ich mieszkaniu oddział Wiernego przechowywał broń. W czasie, gdy Rysiek walczył na Starym Mieście, żandarmeria AK na Sadybie Czerniakowskiej zastrzeliła jego ojczyma, matkę i trzynastoletnią przyrodnią siostrę. Z łuków przerzuciliśmy się na tematy bardziej ogólne, jak to się będzie podróżowało po wojnie w Tatry i dalej. *
Gdy się uspokoiło, Pietrek z Wilitem poszli na Freta do kościoła św. Jacka. W drodze powrotnej niedaleko Pasażu spadł na nich granatnik i obaj lekko oberwali. Przynieśli wiadomość, że Tomowi wycięto żołądek, że czuje się lepiej, choć bardzo osłabiony. Barykada też czuł się nieźle, ale wstać nie mógł, odłamków z pachwiny nie wyjęto, bo utkwiły zbyt blisko tętnicy. *
Kobuz oznajmił, że podał mnie do odznaczenia Krzyżem Walecznych za wczorajsze walki w Arsenale. Piąty krzyż u Wiernego, po Wilicie, Tomie, Wandzie Żydówce i Zosi Kos. *
W rodzinnej kamienicy kwasy. Dowiedzieli się, że Edek i Hanka nie są małżeństwem, więc dlaczego śpią razem. Edek odpalił:
- Nie macie się czym martwić, poczekajcie parę dni.
To z kolei doprowadziło do nowych oskarżeń o podrywaniu ducha i pomruków o komunizmie. Edek na to - że nie ma co podrywać. Starszy ogniomistrz, zakwaterowany na parterze po drugiej stronie podwórka, wyskoczył z „dezerterami ze Starego Miasta".
- My tu przelewamy krew, a ci dezerterzy robią wrogą propagandę.
Niestety, nie byłem świadkiem tej sceny, ale opowiedziano mi ze szczegółami. Pojedynek słowny rozgorzał pomiędzy oknem, w którym stał ogniomistrz, a środkiem podwórka, przy milczącym udziale znakomitej części lokatorów. Edek natychmiast zripostował pouczając ogniomistrza, by zacięcia palca przy otwieraniu konserw nie utożsamiał z przelewaniem krwi za ojczyznę i wezwał go, jeśli nie jest tchórzem, do wzięcia udziału w nocnym patrolu na Frascati. Sam zaofiarował się towarzyszyć mu (wysyłano tam tylko na ochotnika). W końcu doprowadził ogniomistrza do takiego stanu rozdrażnienia, że ten, już nie młodzik, wrzeszczał na całe podwórze coś o tym, że własną piersią, że czołgi, że padnie, a nie przepuści. Opinia publiczna wypowiedziała się za wiekiem dojrzałym i patriotyzmem, a przeciw młodości i cynizmowi. *
Edek podpatrzył śmiesznostki wielu osób i imitując je, jednych oburzał brakiem poszanowania, innych pobudzał do spazmatycznego śmiechu. Gdy naśladował akcent mojego ojczyma i niezbyt staranny sposób mówienia, doświadczałem obu uczuć naraz. Podobnie jak skrzypek przed koncertem stroi swój instrument, tak i Edek nim na całego zaczął naśladować, modulował ton swego głosu, dobierał kluczowe słowa i zwroty upatrzonej ofiary przedrzeźniania, obserwując mimochodem reakcję słuchaczy. Specjalnością jego byli ci, co wtykali, gdzie mogli, niemieckie słowa, udając wiarusów. Jak na przykład: „rzucił w niego ręcznym handgranatem ...”. *
Poznałem kanoniera Sława, jednego z pięciu ocalałych z kompanii Lisa, kolegę z działonu działek 20 mm. Razem z dwoma innymi niósł kajak. Był równie zaskoczony jak ja, powtórzył parę razy:
- Krok, Krok. Co tu robisz?
- Jestem sam... masz wodę? - spytałem.
Sław podał mi manierkę. Pociągnąłem długi łyk.
- Pij, pij - rzekł Sław - myśmy już byli na brzegu.
Gdy tak staliśmy tarasując przejście, inni nas obchodzili przeciskając się pomiędzy kajakiem a ścianą, zaczepiając o nas, potrącając. Nie można się było cofnąć pod prąd na podwórze.
- Chodź z nami na czwartego - zaproponował Sław. - Jeden siądzie na dziobie, jeden z tyłu.
Przyjrzałem się kajakowi - wywrotka i trzech nie uniesie. Mieli rondel do czerpania wody.
- Nie, nie idę.
Pomimo odmowy wciąż czekali, jak gdybym się jeszcze wahał.
- Masz co do jedzenia? - spytałem. Podał mi kostkę cukru.
- Nie idę - powtórzyłem.
Podnieśli kajak i poszli w ciemność. *
PUBLIKACJE O LOSACH MIESZKAŃCÓW SADYBY W CZASIE OKUPACJI I POWSTANIA WARSZAWSKIEGO
- Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem. Wspomnienia z lat 1939-1945,PIW, Warszawa 1979;
- Komisja Historyczna Środowiska Batalionu „Chrobry I" Armii Krajowej, Kronika Batalionu „Chrobry /" — 3 części.
- Komisja Historyczna Środowiska Batalionu „Chrobry I" Armii Krajowej,
Zgrupowanie Sosna Batalion Chrobry I, Warszawa 1993.
- Janusz Bronowicz, Dzieje Warszawskiej Sadyby, Rocznik Warszawski XXX, Zamek Królewski w Warszawie 2001.
- Na stronie 284 jest informacja.
W Muzeum Historycznym m.st. Warszawy można oglądać marmurową tablicę, niegdyś znajdującą się u wejścia do pałacu Raczyńskich przy ulicy Długiej 7. W 1945 r. na tej tablicy ktoś kopiowym ołówkiem napisał: „W tym szpitalu leżała Niunia Majewska lat 18, noga amputowana oraz Lala Zawadzka (pseudo „Irma") również noga amput. proszę o wiad. Milanówek ul. Podgórna 17 p. Laudańska". Wszystkie nazwiska odnoszą się do mieszkanek Sadyby występujących w niniejszym artykule. ... P. Laudańska to matka Edka Laudańskiego. Fotografie Lali i Niuni można obejrzeć na tej stronie internetowej – ilustracja IV.
- Na stronie 285 jest inskrypcja z kamiennej tablicy znajdującej się na wewnętrznej stronie ogrodzenia kościoła Św. Antoniego Padewskiego przy placu Bernardyńskim.
PAMIĘCI ŻOŁNIERZY SADYBY I CZERNIAKOWA
Z III KOMPANII BATALIONU „CHROBRY I" ARMII KRAJOWEJ
ZAMORDOWANYCH LUB POLEGŁYCH W LATACH 1939-1945
BŁAZUCKA WANDA — „ŻYDÓWKA" — L. 21; BOCZARÓWNA ZOFIA — „KOS" — L. 20;
BOROWICZ WŁADYSŁAW — L. OK. 40; BOROWICZ MARIAN — L. OK. 35; BUGAJSKI STANISŁAW — „STASIEK" L. 25; CYPEL MARIAN — „SUM" — L. 19; DĄBROWSKI JERZY WALDEMAR — „WAMPIR" — L. 45; DĄBROWSKI WALDEMAR — „PANIENKA" — L. 18; FLASZENBERG JAN — „SOKÓŁ" — L. 18; FLASZENBERG STANISŁAW — „FLACHA" — L. 22; HAWRYLINKO WŁODZIMIERZ — L. 18; KRAWCZAK JULIAN — „HEL" — L. 46; LENARCZYK KAZIMIERZ — „KOWAL" — L. 22; LEWICKA JADWIGA — „ORCHIDEA" — L. 19; MAJEWSKA ELŻBIETA — „NIUNIA" — L. 19; MILEWSKI STEFAN „PIETREK — L. 21; MŁYŃSKI ANTONI — „CYGAN" — L. 22; MURZYNOWSKI ZYGMUNT „OCHOTNIK" — L. 24; NEJMAN MIECZYSŁAW — L. 25; PALUCHÓW HENRYK — „GÓRAL" — L. 20; PIEKARSKI ANTONI — „ANTEK" — L. 16; PIEKART ZYGMUNT — L. 24; PROKOPIAK RYSZARD „WILLY" — L. 22; SADLIK FRANCISZEK — „IZOLATOR" — L. 41; SOŁTYŃSKI RYSZARD „JABŁOŃSKI" — L. 22; STANKIEWICZ ZBIGNIEW — „BAJKOP" — L. 20; SWIDERSKI STANISŁAW EUGENIUSZ — L. 22; TOMCZYŃSKI ZDZISŁAW — „TOM" — L. 24; WALTER WAWRZYNIEC WUWER" — L. 21; WARDECKI EDWARD — L. 34; ZAWADZKA IRMA — „PAPS" — L. 18
TOWARZYSZE BRONI I RODZINY
Pomnik batalionu „CHROBRY I” w Ogrodzie Krasińskich.
Pomnik - krzyż jest wzniesiony w miejscu, gdzie stał Pasaż Simonsa. Są tam dwie tablice z inskrypcjami.
Tablica od strony ulicy Świętojerskiej.
Tablica od strony ulicy Długiej.
Pomnik oraz okładki, książki Mrówka na szachownicy (wydanie 1999) i książki o batalionie „Chrobry I” (wydanie 1993) projektował Jerzy Pietras, syn Stanisława - „Kobuza”, dowódcy kaprala „Kroka”.
pdf-1
WSPOMNIENIA JERZEGO SCHABOWICZA ["JUR"]
Jerzy Schabowicz, żołnierz batalionu "Chrobry I", przeszedł szlak bojowy na Woli, Starym Mieście i Śródmieściu; otrzymał Krzyż Virtuti Militari.
Rękopis znakomicie napisanych wspomnień z Powstania Warszawskiego i żołnierskiego losu, zaczynając od 1939 roku, ma 32 strony, jest przedstawiony w formacie .pdf oraz w formacie .html.
Część tych wspomnień związana z Pasażem Simonsa, już po jego zbombardowaniu w dniu 31 sierpnia 1944, jest przytoczona w Epilogu książki "Mrówka na szachownicy".
W moich wspomnieniach, na wielu stronach przywołuję postać Jerzego Schabowicza, kaprala "Jura", artylerzysty, z obsługi jedynego działa na Starym Mieście, które było zdobyte przez batalion "Chrobry I".
Napisałem: ... Kapral Jur, choć nie był dowódcą, niemniej stał się duszą naszej artylerii, aż jej los się dopełnił. Na fotografiach on tylko wygląda na żołnierza, a reszta załogi na przebranych cywilów.
... Kapral Jur?... uprzejmy, powściągliwy, poprawny, zwięzły służbista. Bez rozkazu pod kule się nie pcha, ale lęku po nim nie widać, nawet gdy ucieka. Czyżby żołnierz z powołania, który zawieruszył się w życiu cywilnym, a teraz odnajduje siebie? Gdy myślę o Jurze, przypomina mi się opowiadanie o tym chłopie, który dawał synowi rady przed wyjazdem do szkoły do Krakowa: "Na przodek się nie pchaj, na zadku nie ostawaj, a środka trzymać się nie musisz".
Jerzy Schabowicz [1912 - 2001] [fotografia - "Zgrupowanie Sosna Batalion Chrobry I", Warszawa 1993]
Jerzy Schabowicz przy zdobytym działku w Ogrodzie Krasińskich
[fotografia - "Mrówka na szachownicy", Ilustracje - V]
Pierwsze 2 strony rękopisu wspomnień Jerzego Schabowicza.
Wspomnienia Jerzego Schabowicza przepisane z rękopisu.
Jerzy Schabowicz "Jur", wspomnienia swoje - kopię rękopisu, przekazał mi osobiście. Po wojnie spotykaliśmy się wielokrotnie, aby rozmawiać o powstaniu. Rękopis wspomnień ma 32 strony, jest napisany rzeczowo i piękną polszczyzną. Zapis powstańczych walk na Woli i Starówce, w których uczestniczyliśmy i byliśmy ich świadkami, jest przedstawiony wiernie, zgodnie z moimi wspomnieniami i refleksjami.
"Jur" i ja zostaliśmy kontuzjowani 20 sierpnia podczas pierwszego wybuchu goliata na naszej barykadzie Pasaż-Arsenał. Po tym pierwszym goliacie przyjechały jeszcze dwa, ale wtedy "Jura" już nie było bowiem odniesiono go nieprzytomnego na noszach na tyły, ale powrócił na linię za trzy dni. Chciałbym dodać, że "Jur" był ranny odłamkiem granatnika na Woli przy barykadzie Chłodna-Wronia 5 sierpnia.
Podczas bombardowania Pasażu Simonsa 31 sierpnia "Jur" i strzelec "Jaśmin" byli poza Pasażem. "... Jur i Jaśmin opowiedzieli, co widzieli z zewnątrz, a potem ja, co się działo w środku. Właśnie wracali do Pasażu po krótkiej nieobecności, gdy zobaczyli, jak pierwszy samolot zniżał się. Ruszyli biegiem, by ukryć się przed bombami pod sześcioma stropami żelbetonu, ale nie zdążyli i przyglądali się, jak jedenaście sztukasów nurkowało wyciągniętym sznurem. ..." [Mrówka na szachownicy s. 240, wydanie 2007 oraz internetowe]. Sądzę, że zacytowany fragment książki zastąpił zdanie ze wspomnień "Jura", a mianowicie: "... W innym miejscu opisuję przypadek, któremu zawdzięczam, że nie podzieliłem losu niemal wszystkich moich kolegów z plutonu. ..."
Wspomnienia Jerzego Schabowicza mają ogromną wartość i powinny być szeroko upowszechnione, aby poznać prawdę o Powstaniu Warszawskim 1944.
Uwaga. W tekście przepisanym z rękopisu są wprowadzone drobne korekty redakcyjne.
Jan Kurdwanowski, kapral "Krok"
* * *
Nazywam się Jerzy Schabowicz, pseudonim "Jur". Byłem podoficerem rezerwy artylerii przeciwlotniczej. Kampanię wrześniową 1939 r. odbyłem w 1 Pułku Artylerii Przeciwlotniczej w baterii 109.
Obozu jeńców udało mi się uniknąć. Po rozwiązaniu jednostki i wydostaniu się z okrążenia w czteroosobowej grupie, postanowiliśmy dotrzeć do walczącej jeszcze Warszawy. Grupa ta, to oprócz mnie, 32 letni porucznik rezerwy o nazwisku Csaky, w cywilu sędzia Sądu Okręgowego w Warszawie, z pochodzenia Węgier oraz dwóch podoficerów rezerwy artylerii, kpr. Stanisław Byszewski i kpr. Bolesław Kowalczyk. Spod granicy rumuńskiej, maszerując nocami, klucząc w 10 km pasie demarkacyjnym, dotarliśmy do Warszawy. Niestety już po kapitulacji.
Wojna trwała jednak nadal. Po pewnym czasie postanowiłem kontynuować walkę rozpoczętą 1 września 1939 r. Wstąpiłem do konspiracyjnej organizacji wojskowej p.n. Związek Walki Zbrojnej, w skrócie Z.W.Z. Jako artylerzystę przeniesiono mnie prawie natychmiast, rozkazem, do nowo formowanej konspiracyjnej jednostki artylerii przeciwlotniczej w batalionie "Chrobry". Otrzymałem funkcję działonowego w baterii, którą dowodził wówczas porucznik o pseudonimach "Hak" i bodajże "Lew". Jako działonowy, otrzymałem zadanie wyszkolenia kanonierów obsługi dla dwóch przeciwlotniczych dział niemieckich, znajdujących się aktualnie na wyposażeniu armii niemieckiej. Były to: mała armatka przeciwlotnicza kaliber 20 mm, praktyczna, nadająca się doskonale również do zwalczania celów naziemnych oraz druga, duża armata kaliber 88 mm, uznana przez fachowców jako jedna z najlepszych w drugiej wojnie światowej. Wg założeń, w przypadku wybuchu powstania, działa zdobyte przez piechotę, obsługiwane byłyby przez wyszkoloną już obsługę. W takie działo kaliber 88 mm wyposażony był również czołg niemiecki typu "Tygrys". Szkolenie prowadziłem wg otrzymanych oryginalnych regulaminów niemieckich, przetłumaczonych na język polski, uzupełnionych dodatkowo własnym doświadczeniem, szczególnie w zakresie teorii strzelania przeciwlotniczego i przyrządów pomiarowych. Regulaminy, ilustrowane rysunkami, dawały szczegółowe informacje techniczne dotyczące działa i poszczególnych jego części. Druga część regulaminu, tzw. działoczyny, określała szczegółowy zakres czynności każdego kanoniera obsługi. Należy podkreślić, że szkolenie odbywało się w okresie dużego nasilenia terroru okupacyjnego w Warszawie. Codzienne aresztowania, łapanki i egzekucje uliczne powodowały stałe zagrożenie dekonspiracją, wymagało to z kolei stosowania częstych zmian punktów kontaktowych. Warunki powyższe wymagały od uczestników szkolenia sporo odwagi i odporności psychicznej. Dwóch żołnierzy (braci) zostało aresztowanych przez gestapo i nie wróciło do działonu. W okresie wyjaśniania przyczyn aresztowania mieliśmy dwutygodniową przerwę w szkoleniu. W tym okresie, zgodnie z otrzymanym rozkazem, ukrywałem się we wsi podlubelskiej.
Tuż przed godziną "W" otrzymałem przez łącznika opaski dla działonu wraz z rozkazem opuszczenia dotychczasowego miejsca postoju, gdzie byliśmy skoszarowani od trzech dni i zameldowania się w dowództwie batalionu "Chrobry" w browarze Haberbuscha na ul. Grzybowskiej. Od pierwszego dnia Powstania batalion brał udział w walkach na Woli. Zdobycie Nordwachy na rogu ulic Żelaznej i Chłodnej. Walki z czołgami na ul. Towarowej. Obrona barykad - Wronia, Chłodna, Krochmalna, Grzybowska. We wszystkich tych walkach, z wyjątkiem natarcia na Nordwachę, brali udział artylerzyści, jakkolwiek w pierwszych godzinach Powstania obowiązywał zakaz włączania się artylerzystów do jakiejkolwiek akcji.
Nieprzyjaciel, dążąc do utrzymania arterii prowadzącej na front wschodni, nie przebierał w środkach, używając do osłony atakujących czołgów ludności cywilnej. Znaczne straty. Zginął mój łącznik z konspiracji, piętnastoletni harcerz "Lufa". Rannych odwożą do szpitala Maltańskiego małe półciężarówki. Pod koniec dekady sierpnia rozkaz - batalion "Chrobry I" przechodzi na Stare Miasto.
Odcinek obrony na Starówce to: Pałac Mostowskich, Arsenał, Pasaż Simonsa, szkoła na ul. Barokowej. W porównaniu z piekłem walk na Woli, Starówka jest na razie oazą względnego spokoju i wolności. Nic nie wskazuje, że odbędą się tu wkrótce najcięższe i najbardziej krwawe walki Powstania. Jeden z oddziałów batalionu "Chrobry I", kadrowa kompania "Corda" nie zdołała już przedrzeć się na Starówkę i pozostała walcząc do końca Powstania w Śródmieściu. W batalionie reorganizacja. Nowe podziały na plutony szturmowe "Klim", "Konar", "Lis", saperów "Grzywa", zapasowy "Prawdzic" i inne. Jestem w plutonie szturmowym "Lis". Robimy wypady na Dworzec Gdański, na Getto i na magazyny zaopatrzeniowe na ul. Stawki. Magazyny na Stawkach przechodziły kilkakrotnie z rąk do rąk.
W jednym z wypadów na Stawki, drużyna dowodzona przez ppor. Tadeusza Wąsowskiego "Tadzik" zaskoczyła nieprzyjaciela odbierając mu działo wraz z ciągnikiem na gąsienicach w którym znajdowało się 80 sztuk naboi. Niestety, nie przeciwpancernych. Była to armata kalibru 50 mm. Proste urządzenia celownicze. Bęben z podziałką do podniesienia lufy, przy strzelaniu na odległość ponad 350 m. Podziałka czarna, dla pocisków przeciwpancernych, czerwona dla zwykłych. Dwa pokrętła - wysokości i kierunku. Przy każdym pokrętle, urządzenie spustowe, pozwalające na oddanie strzału, bez odrywania ręki od pokrętła. Trudno opisać radość żołnierzy Starówki oraz ludności cywilnej, która w tym czasie była jeszcze na powierzchni. Zamek działa był zablokowany, prawdopodobnie przez postrzał karabinowy. Przybyli z różnych oddziałów Starówki puszkarze, w krzakach Ogrodu Krasińskich, zamek odblokowali, wyjmując wystrzeloną łuskę. Wyznaczono siedmioosobową obsługę działa i dowódcę. Dowódcą działa został ogniomistrz pchor. "Tomasz" Zygmunt Chrastek lecz ranny zaraz w pierwszych dniach walk odszedł do szpitala. Ja otrzymuję funkcję celowniczego. Dowódca Zgrupowania, "Sosna" mjr artylerii Gustaw Billewicz, podkreśla znaczenie funkcji celowniczego przy jedynym dziale. Spośród pozostałych kanonierów obsługi działa było dwóch z mego działonu konspiracyjnego, a mianowicie "Sław" Ryszard Chałupiński i "Hutnicki" Stanisław Maik.
Działo, umieszczone w barykadzie łączącej Arsenał z Pasażem Simonsa, stanowiło poważne wzmocnienie odcinka obrony batalionu "Chrobry". W drugiej dekadzie sierpnia nastąpiło gwałtowne nasilenie nacisku nieprzyjaciela na odcinek broniony przez batalion. Zmasowana nawała ogniowa wszelkiego rodzaju dział, moździerzy, karabinów maszynowych na stosunkowo mały odcinek obrony - głównie barykadę - miała zapewne na celu zepchnięcie obrońców z zajmowanych stanowisk przed mającymi nastąpić atakami bezpośrednimi. Wkrótce z ul. Nowolipki poprzedzony warkotem motorów i zgrzytem gąsienic o bruk, wyszedł atak czołgów. Przygotowani oddają strzał z działa do pierwszego czołgu, który ukazał się zza zakrętu. Znając amunicję jaką dysponujemy, jestem przyjemnie zaskoczony - czołg staje. Zachowanie przy próbach ruszania wskazuje na zerwanie gąsienicy. Zamiast spodziewanego ataku następnych czołgów widzę, że zajęły się one ściągnięciem uszkodzonego lecz strzelającego bez przerwy czołgu z linii ognia, a z Nowolipek wyruszył atak piechoty w sile około plutonu. Biegną dwoma rzędami po obydwu stronach ulicy, pragnąc jak najszybciej przebyć około 100 metrowy odcinek dzielący ich od barykady. Znając największą skuteczność rażenia odłamkami, strzelam w podstawę parkanu Ogrodu Krasińskich, tuż przed pierwszym nadbiegającym. Atak piechoty został rozbity. Straty nieprzyjaciela znaczne i to po obu stronach ulicy. W tym czasie, gdy prosimy przybyłego dowódcę batalionu, żeby część broni poległych otrzymali kanonierzy, gdyż swoją broń musieli oddać przechodząc do obsługi działa, na jezdni ulicy ukazała się grupa ludności cywilnej z chustkami w rękach, która ściągnęła poległych Niemców wraz z całym ich uzbrojeniem. Po nieudanych ponawianych próbach ataków czołgów i piechoty, nieprzyjaciel przystąpił do ataków mających na celu wysadzenie w powietrze bronionych przez nas obiektów. Do tego celu, oprócz znanych 50 kg min samobieżnych tzw. goliatów, służyły nieprzyjacielowi, na naszym odcinku, czołgi transportowe, zwane przez nas tankietkami, transportujące ciężkie ładunki wybuchowe, albo eksplodujące wraz z posiadanym wewnątrz ładunkiem. Tankietki przewożące ładunek kierowane były przez kierowców, natomiast tankietki mające eksplodować wraz z zawartym wewnątrz ładunkiem były zdalnie kierowane. Odpalanie następowało z daleka. Nie jestem pewien, czy przy pomocy ciągniętego kabla, czy mechanizmu zegarowego, względnie jednym i drugim sposobem. W czasie trwania ataków nie znane nam były jeszcze dane techniczne, które podaję powyżej. Poznawaliśmy je podczas walki. Użycie przez nieprzyjaciela najcięższego ładunku wybuchowego na naszym odcinku przebiegało w następujący sposób. Zza rozwalonego muru Getta przegradzającego ulicę Nalewki w odległości około 300 m od naszej barykady wyjechał czołg-tankietka, który z wielką szybkością jechał w kierunku naszej barykady. Wbrew pozorom oddanie celnego strzału z działa kierowanego przy pomocy pokręteł (kierunku i wysokości), do tak szybko przemieszczającego się celu z tak bliskiej odległości, należy do dość trudnych zadań, tym bardziej, że na trasie istniały martwe pola obstrzału. Strzał oddaję, gdy cel był w odległości około 20 m od barykady. Trafiona tankietka gwałtownie rzucona została w bok i utkwiła całkowicie w ścianie Pasażu, a następnie stanęła w płomieniach. Wśród dymu i kurzu zamajaczyła mi sylwetka uciekającego żołnierza, prawdopodobnie kierowcy. W zapadającym zmierzchu zauważyliśmy, że na jezdni leży przedmiot, zapewne część wyposażenia rozbitej przed chwilą tankietki. Kanonierzy, Ryszard Chałupiński "Sław" i Stanisław Maik (Hutnicki), poczołgali się do leżącego na ziemi przedmiotu, mając za zadanie dokonać rozpoznania. Wrócili, przynosząc przedmiot o kształcie kiszki naładowanej jakimś materiałem oraz meldując, że na jezdni leży kilka ciężkich bloków. Po zapadnięciu ciemności, bloki przenieśliśmy na naszą stronę barykady, układając je pod arkadami Arsenału. Było ich 5 w kształcie trójkątów o wadze wg naszego rozeznania około 100 kg każdy. Nie bardzo wiedzieliśmy na czym polegała akcja nieprzyjaciela z tankietką. Dowództwo przysłało sześciu jeńców - specjalistów, którzy obejrzeli zniszczoną tankietkę oraz bloki. Jak nam później relacjonowano, akcja nieprzyjaciela polegała na tym, że kierowca tankietki z wielką szybkością podjeżdża pod cel, który ma być wysadzony, zrzuca automatycznie materiał wybuchowy i odjeżdża ciągnąc za sobą kabel przy pomocy którego z daleka następuje odpalenie. Zdaniem jeńców, ilość materiału wybuchowego (prasowany trotyl) którą tu zastosowano, wysadziłaby nie tylko barykadę, ale i okoliczne domy z Arsenałem i Pasażem włącznie. Jedno ze spotkań z tankietką wybuchającą z ładunkiem i zdalnie kierowaną było dla nas mniej szczęśliwe. Tankietki wyprowadzono przez rozwalony mur Getta. Jeden z żołnierzy podbiegał, nachylał się, prawdopodobnie uruchamiając mechanizm i tankietka ruszała. Czynność ta trwała zaledwie kilka sekund. Dwukrotnie udało mi się uniemożliwić start tankietek przez oddanie strzałów z działa w momencie wyprowadzania tankietek przez mur Getta. Jednej, niestety, udało się wystartować. Tak szybko przemieszczającego się celu, jadącego zygzakiem, nie byłem tym razem w stanie utrzymać w polu widzenia przyrządów celowniczych, by oddać celny strzał i za chwilę patrzyłem w górę na gąsienice tkwiącej już na barykadzie tankietki. Za chwilę zsunęła się ona, na szczęście do tyłu, parę sekund przerwy i wybuch. Barykadę zniosło prawie doszczętnie. Pozostała tylko ta część gdzie tkwiło działo w stanowisku, na ten dzień nareszcie wyłożonym przez saperów workami z piaskiem.
Po opatrunku przeniesiono mnie do Pasażu układając na słomie w warsztacie samochodowym. Dowiaduję się, że działo udało się przy pomocy ciągnika wydobyć spod kamieni i umieścić w bramie Pasażu. Przy wydobywaniu działa ranny został kierowca ciągnika.
Utrata Pałacu Mostowskich uniemożliwiła teraz obronę atakowanego ze wszystkich stron Arsenału. Działa czołgów, uzyskawszy wgląd na bramę Pasażu, rozbiły tkwiące w niej działo. Po utracie Arsenału, nieprzyjaciel znalazł się o 20 metrów od Pasażu tj. o szerokość ulicy Nalewki. Tym niemniej Pasaż Simonsa i Szkoła na ul. Barokowej stanowiły nadal zaporę, bez zniszczenia której nieprzyjaciel nie mógł zrealizować swoich zamiarów tj. wtargnięcia w głąb Starówki, gdzie w tym czasie prowadzona była akcja ewakuacyjna kanałami. Dotychczasowe ataki czołgów, piechoty i zastosowanie znacznych ilości materiałów wybuchowych przy nowoczesnym sposobie ich odpalania i transportu, nie doprowadziły do całkowitego przełamania odcinka obrony batalionu "Chrobry I", który utrzymywał się do ostatniego dnia obrony Starego Miasta. Dopiero w dniu 31 sierpnia specjalny nalot lotniczy zamienił ostatnie punkty oporu batalionu "Chrobry I" tj. Pasażu Simonsa i Szkoły na ul. Barokowej w kupę gruzów grzebiąc pod nimi ponad 200 żołnierzy batalionu. Nalot zastał żołnierzy batalionu, gdy odpoczywali po nocnej nieudanej próbie przebijania się do Śródmieścia.
W innym miejscu opisuję przypadek, któremu zawdzięczam, że nie podzieliłem losu niemal wszystkich moich kolegów z plutonu. W dowództwie zgrupowania meldują o zbombardowaniu i wracam do Pasażu, gdzie dwudziestu jeńców pilnowanych przez jednego strzelca z automatem usiłuje odkopać niektórych zasypanych, żyjących jeszcze, gdyż wołają spod gruzów, podając swoje pseudonimy. Lecz niestety, głosy kolejno milkną. Na gruzach, pod którymi dopiero co znalazło śmierć przeszło dwustu moich kolegów, na odcinku, który zawsze rozbrzmiewał warkotem czołgów, hukiem dział i broni maszynowej, zapanowała cmentarna cisza wśród której niesamowicie rozlegają się głośniki zainstalowane w Arsenale, nawoływania Niemców, skierowane pod adresem żołnierzy A.K., by nie wierzyli, że rozstrzeliwuje się jeńców i by poddali się, gdyż opór jest beznadziejny. Dla osłony oddziałów wycofujących się kanałami do Śródmieścia kpt. "Konar" otrzymuje od mjr. "Sosny" rozkaz, aby wraz z resztą swoich ludzi utrzymał gruzy Pasażu Simonsa w ciągu 24 godzin. Ja wraz ze strzelcami "Lechem" i "Doboszem" zgłaszam się do kpt. "Konara" i melduję mu trzech niedobitków z kompanii "Lisa". Zostajemy przydzieleni do plutonu ppor. "Marka", który przejął pluton por. "Zana" poległego w Pasażu wraz z częścią swoich ludzi. Obsadzamy dymiące ruiny Pasażu. Zajmujemy wszystkie dziury przez które nieprzyjaciel będzie prawdopodobnie usiłował wedrzeć się do Pasażu. Jest nas bardzo mało. Tylko ludzie z bronią. Odziały pomocnicze zostają wewnątrz Starówki. By kroki nasze i poruszanie na gruzach nie zdradziły nplowi naszych stanowisk, porozkładaliśmy bele materiałów, które znajdowały się na miejscu. Robi się ciemno. Kończymy przygotowania do obrony. Panuje wielka cisza. Nieprzyjaciel nie daje znaku życia, chociaż za nami Starówka płonie i słychać wybuchy pocisków. Każde nieostrożne stąpnięcie słychać bardzo daleko. Wśród ciszy, niesamowicie rozlega się spod gruzów monotonny ciągle powtarzający się głos jednego z żyjących kolegów. Idę do niego. Przez szpary z boku, można go jeszcze zobaczyć, mimo że leży na nim parę pięter gruzu. Ten jest stracony. Mówi, że ma pseudonim "Wisła" i jest z kompanii zapasowej por. "Prawdzica". Nagle zmienia temat - mówi od rzeczy. Tuż pod moimi nogami na wierzchu leży drugi. Zdaje się, że nietknięty. Ma tylko nogę w kostce uwięzioną przez pręt stalowy. Młody chłopak. Zachowuje się spokojnie i cierpliwie. Ten może być uwolniony tylko przez wycięcie części pręta, gdyż wisi nad nim całe sklepienie gruzu, które przy poruszeniu zwaliłoby się na niego. Podłożyłem mu koc pod głową, by mógł przespać się do rana. Są to chyba jedyni, którzy jeszcze żyją. Jest piękna księżycowa noc - tkwimy na stanowiskach patrząc i nasłuchując. Ta cisza i wołanie zawalonego "Wisły" są tak denerwujące, że atak Niemców powitalibyśmy chyba z ulgą. Około północy przysłano nam coś, co mieliśmy jeść, a do czego zmusić się było bardzo trudno. Tak minęła noc. Nazajutrz Niemcy rozpoczęli gwałtowne natarcie. Walki trwały cały czas wewnątrz ruin Pasażu. Przeważnie przy użyciu granatników, broni automatycznej i zwykłej. Niemcy poza tym używali miotaczy ognia. Nie zapomnieli również o "goliacie". Walki ze sklepów i podwórza przesunęły się w pobliże klatki schodowej, koło na wpół rozwalonej bramy i tu utknęły na czas dłuższy. Dopiero gdy Niemcy przy pomocy czołgu podciągnęli "goliata" i ustawili go przed murem, dowódca kpt. "Konar" dał rozkaz wycofania się z ruin. Okazało się, że jest to niemożliwe. Gruzy Pasażu są całkowicie otoczone, gdyż jedyny otwór w murze umożliwiający łączność ze Starówką zamknięty został ciągłym ogniem karabinów maszynowych prowadzonym z ruin Szkoły na Barokowej, którą Niemcy po zbombardowaniu zajęli. W tej chwili wybucha "goliat". Na rozkaz dowódcy dajemy natychmiast nurka w kurz i zanim Niemcy ponownie otworzyli przerwany na chwilę ogień, zajęliśmy stanowiska w ruinach o 50 m od Pasażu. W tym dniu w Pasażu po raz pierwszy zobaczyłem w walce nowego dowódcę i kolegów. Kpt. "Konar" dowodził energicznie, błyskawicznie orientując się w sytuacji i zmianach jakie zachodziły. Jednocześnie walczył jak prosty żołnierz. Jego szybkiej decyzji zawdzięczamy wyjście podczas wybuchu "goliata". Niemcy byli tak pewni, żeśmy wycofali się dalej w głąb Starówki, że nie zachowując prawie ostrożności zajęli ruiny fabryczki, między nami a Pasażem, o około 20 m od naszych stanowisk. Ich swobodne zachowanie się i jednakowe z nami umundurowanie o mało nie wprowadziło mnie w błąd. Myślałem, że któryś z sąsiednich oddziałów wycofujących zabłąkał się w ruinach. Dopiero po upewnieniu się że to jest nieprzyjaciel, podkradając się ruinami na najbliższą odległość, zarzuciliśmy ich granatami wzniecając wielki popłoch, który wprowadził nas w lepszy humor, tym bardziej, że jedyne wyjście, którym mogli się wydostać wzięliśmy pod obstrzał. Niemcy z Pasażu ogniem w naszą stronę usiłowali odwrócić naszą uwagę od swoich towarzyszy, ale w oświetlonym wskutek pożaru od "goliata" Pasażu, nie pozwoliliśmy im zająć stanowisk dla broni maszynowej. W nocy, ubezpieczając tyły, wycofaliśmy się do kanałów na placu Krasińskich, przed włazem pozostawiając swoje tornistry.
Ze względu na wysokość kanału, drogę odbywaliśmy w pozycji na wpół zgiętej, wśród egipskich ciemności, w absolutnej ciszy, trzymając jeden drugiego mocno za pas. Wodę mieliśmy do kolan. Posuwaliśmy się dość wolno, gdyż szybkie kroki spowodowałyby zbyt wielki plusk. Każdy nieostrożny krok groził potknięciem się o porzucone przedmioty. Przewrócenie groziło poza tym puszczeniem pasa poprzednika i utraceniem łączności z przewodnikiem, bez którego podróż kanałem równała się śmierci. Przed każdym włazem zatrzymywaliśmy się, aż przewodnik sprawdził czy nad włazem nie ma Niemców. Później ruszaliśmy dalej. Podczas takich przystanków usiłowaliśmy oprzeć się o ścianę, lecz po okrągłej i obślizgłej ścianie zsuwaliśmy się na dół. Świtało już, gdy po przeszło 3-godzinnej podroży w pozycji mocno schylonej, gdy głowę na dół ciągnie broń wisząca na karku i niesiony na zmianę karabin maszynowy, dobrnęliśmy wreszcie do włazu na rogu Nowego Światu i Wareckiej. Z pomocą dyżurujących przy włazie wyszliśmy na powierzchnię. Tu widok stojących domów, posiadających nawet szyby w oknach, a nade wszystko widok oficera w eleganckim polskim mundurze i w błyszczących butach, idącego pod rękę z sanitariuszką, wprawił nas w doskonały humor. Oblepieni od stóp do głów błotem i brudem nie wyglądaliśmy zbyt reprezentacyjnie na tle eleganckiego bądź co bądź Śródmieścia.
Przez pierwsze kilka dni mieliśmy urlop. Odpoczywaliśmy i doprowadzaliśmy swój wygląd do porządku, zmieniając pięciokrotnie swoje kwatery. Jednocześnie wysyłaliśmy patrole na miasto celem kierowania żołnierzy ze Starówki do Kina Hollywood na Hożej, skąd kierowano ich do miejsc postoju macierzystych oddziałów. W Kinie Hollywood miało również kwaterę kilkudziesięciu jeńców niemieckich. Po obydwu stronach dużego hollu, pod ścianami, porozkładane były równiutko sienniki z kocami. Pośrodku stały dwa stoły z gazetami. Wartownikowi nie wolno było jeńca uderzyć ani ubliżyć mu.
Mieliśmy przejąć stanowisko po obydwu stronach Brackiej, które szachowały Niemców w B.G.K. i restauracji "Cristal". Przed przejęciem stanowisk wysyłany byłem przez kpt. "Konara" dla zebrania informacji o położeniu sąsiednich stanowisk tak npla, jak i własnych. Poza tym przygotowaliśmy parę stanowisk dla karabinu maszynowego. Po upadku Starówki nastał dla Śródmieścia najcięższy okres. Niemcy rozpoczęli systematyczne bombardowanie części Śródmieścia na północ od Al. Sikorskiego. Pomimo dużego bombardowania, baon poniósł stosunkowo niewielkie straty. Pierwsze dni września upływają pod znakiem urlopu. Nie zajmujemy żadnych stanowisk bojowych i tym samym nie bierzemy udziału w walce bezpośredniej.
Zaraz po opuszczeniu kanałów, po parogodzinnym postoju na Marszałkowskiej 125 pomaszerowaliśmy na ul. Wilczą 1, a stąd po pewnym czasie, do jedynego jeszcze całego domu na ul. Moniuszki, na wprost wypalonego domu, w którym mieściła się kwiaciarnia "Adria". Stąd pewnej nocy wezwani byliśmy do pomocy przy ewakuacji rannych ze szpitala mieszczącego się w podziemiach P.K.O. do szpitali na ul. Nowogrodzką i Wspólną. Była to ciężka praca. Wynosiliśmy rannych na noszach z podziemi rozbitego i płonącego gmachu P.K.O. Przebywaliśmy wśród nocy olbrzymie leje po bombach na ul. Świętokrzyskiej i Jasnej, przedzierając się w ciemnościach przez stosy poskręcanych szyn, cegieł i kamieni. Później, przez piwnice i tunel wykopany w poprzek Al. Sikorskiego na wprost ul. Kruczej, przedostawaliśmy się na drugą stronę Alei, gdzie droga była lepsza. Ranni drogę tę musieli odczuć bardzo boleśnie. Kwatery nasze na ul. Moniuszki zostały zbombardowane. Cudem udało się uniknąć większych strat. Trochę oślepieni i przysypani pyłem ewakuowaliśmy się na drugą stronę Moniuszki do wypalonej "Adrii", gdzie przyprowadziliśmy do przytomności kilku odgrzebanych kolegów. Wkrótce po tym przybył dowódca Zgrupowania mjr "Sosna". Po krótkim, dodającym nam otuchy żołnierskim przemówieniu, wygłoszonym przed frontem zgrupowanych oddziałów w nie zawalonej bramie, otrzymaliśmy rozkaz przeniesienia się na ul. Złotą 29. Tu, na nowej kwaterze byliśmy pewnego dnia świadkami dużego zrzutu amerykańskiego robionego pod silnym ogniem nieprzyjaciela. Ze względu na dużą wysokość z której był robiony, zrzut okazał się nie bardzo celny. Sam fakt jednak, że ktoś o nas myśli i usiłuje przyjść nam z pomocą wpłynął dodatnio na nasze samopoczucie. Myśleliśmy, że teraz rozpoczną się zrzuty coraz większe, coraz celniejsze. Na skwerku podwórzowym naszej kwatery chowamy jednego z naszych kolegów, który poległ przy przekraczaniu barykady na rogu ul. Jasnej i Świętokrzyskiej i idziemy na nowe miejsce postoju, na Chmielną 27, skąd po pewnym czasie przenosimy się na ul. Widok 1, przejmując stanowiska bojowe po obydwu stronach ul. Brackiej przy Al. Sikorskiego. Zadaniem naszym ma być utrzymanie w szachu Niemców znajdujących się w B.G.K. i w przyległym ogródku, w którym znajduje się bunkier, jak również Niemców znajdujących się w restauracji "Cristal". Pluton pod dowództwem por. "Wala" zajmuje dom Bracka 18, skąd trzyma Niemców przenikających ruinami z kina "Colosseum" na Nowym Świecie i pilnuje piwnic "Cristalu". Nasz pluton obecnie pod dowództwem por. "Grzywy", dawnego dowódcy saperów, zajmuje odcinek ruin od barykady Bracka 17 do rogu Al. Sikorskiego - przeciwnik B.G.K., bunkier w ogródku i "Cristal". Do bunkra w ogródku Niemcy dostają się przekopem z gmachu B.G.K. Ruiny narożnego domu gdzie była kawiarnia "Kuczyńskich" obsadzone były podobno przez ludzi kpt. "Nałęcza". Moim drużynowym jest ppor. "Marek". Wraz z ośmioma ludźmi przejmuję posterunek na naszej stronie. Teren trochę już znam. Poznałem go zbierając informacje dla kpt. "Konara". Oprócz nas dziewięciu uzbrojonych w k.b., w automaty i granaty, znajduje się tu również k.m. z oddziału kpt. "Gozdawy" wraz z dwoma ludźmi obsługi. Na stanowiska odchodziło się z naszej kwatery Widok 1 przez otwór w murze i gruzami, obok leżącego niewypału z działa kolejowego, do bramy w ruinach domu Bracka 17, gdzie mieliśmy coś w rodzaju prymitywnej wartowni. Posterunki musiały być tak rozstawione, aby wykluczyć możliwość zaskoczenia przez Niemców, przede wszystkim z oddalonego o jezdnię "Cristalu". Czuwało tu dwóch ludzi z granatami i automatem. Posterunek z k.b. wchodził po szczątkach schodów i położonej zamiast podłogi desce na 1 piętro, gdzie w ocalonej ścianie był otwór służący jako strzelnica. Stąd można było obserwować doskonale poruszenia Niemców w ogródku B.G.K. K.m. kpt. "Gozdawy" umieszczony był na rogu, mogąc ostrzeliwać "Cristal", B.G.K. i ogródek. Obsługa na zmianę spała i czuwała przy k.m. Oprócz k.m. kpt. "Gozdawy" jeden z naszych k.m. znajdował się na balkonie 1 piętra Brackiej 17, drugi również na 1 piętrze w Al. Sikorskiego 22. Cała jezdnia przed barykadą łączącą Bracką 17 i 18 zasłana była wielką ilością niewypałów od granatników niemieckich i granatów ręcznych. Znajdowało się na niej również 7 powstańczych min przeciwczołgowych. Dalej na jezdni, przy skrzywionym sygnale świetlnym, leżał trup jakiegoś cywila, jeszcze z początku powstania. Na chodniku pod parkanem ogródka B.G.K. trup Niemca w pełnym uzbrojeniu. Co 24 godziny zmieniają nas koledzy z 2 drużyny. Na ogół jest dość spokojnie. Od czasu do czasu tylko rozpoczyna się huraganowy ogień z obu stron, który po kilku minutach ustaje. Niemcy w "Cristalu" zachowują się zupełnie spokojnie tak, że czasami wydaje nam się, że ich tam nie ma. Za to Niemcy w B.G.K. i w bunkrze są dość agresywni zasypując nasze gruzy granatnikami i seriami karabinów maszynowych. Czasami zaczynało bić po naszej barykadzie automatyczne działko. Nie udało mi się stwierdzić, czy biło ono z czołgu gdzieś od Pl. Trzech Krzyży, czy z innego stanowiska. Żadna ze stron na naszym odcinku nie wykazywała ochoty do wypadów na pozycje npla.
W tym czasie dużą ulgę ludności Śródmieścia sprawiły samoloty sowieckie przepędzające często "stukasy" znad Śródmieścia za Al. Sikorskiego i później Mokotowa. W nocy panowała na naszym odcinku cisza. Mimo ostrożności nie udało się nieraz uniknąć przy zmianie, czy sprawdzaniu posterunków hałasu spowodowanego potknięciem się czy zrzuceniem jakiejś cegły. Hałas taki był nieraz powodem strzelaniny na całym odcinku. Podczas pięknych nocy można było obserwować mijające się pociski artylerii sowieckiej strzelającej z Pragi i niemieckiej na Pragę. Rozpoczęły się nocne zrzuty sowieckie, robione przez pojedyncze samoloty z charakterystycznym terkotaniem. Zrzuty były celne i ciekawie przeprowadzane. Nie wszystkie jednak zrzuty były ze spadochronami. Oprócz worków z sucharami, bez spadochronów zrzucana była również amunicja do broni ręcznej i maszynowej oraz granaty ręczne. Do broni maszynowej, amunicji zrzucanej bez spadochronów użyć nie było można, ale mniej pogięte naboje po wyrównaniu, można było użyć do k.b., chociaż było dużo zacięć. Na naszą kwaterę Widok 1 wpadła skrzynia z granatami ręcznymi. Skrzynia przebiła dach i upadła na korytarz na górnym piętrze. Zrzucana broń ze spadochronami była w dobrym stanie. Do broni załączone były instrukcje ze sposobem obsługi. W ten sposób zrzucana była broń automatyczna, kaemy i granatniki. Dla orientacji lotników na placach Śródmieścia zapalano ogniska ułożone w umówiony kształt. W godzinach nocnych, wolnych od służby na stanowiskach, wysyłani byliśmy jako patrole do podejmowania zrzutów. Któregoś dnia przyniesiono nam ze zrzutów do wypróbowania c.k.m. p.panc 14 mm, chyba dwumetrowej długości. Po wniesieniu go na pierwsze piętro, na którym się z ledwością zmieścił, oddano strzał do bunkra. Po strzale całe stanowisko stanęło w tumanach kurzu, a karabin nadawał się do natychmiastowego czyszczenia. C.k.m., doskonały zapewne do walki w terenie płaskim, w naszych warunkach walki w mieście okazał się niepraktyczny, tak z względu na swoją długość jak siłę ognia, dzięki czemu całe stanowisko w gruzach byłoby zdemaskowane na skutek kłębów kurzu po strzale. Dostaliśmy ze zrzutów, wraz z instrukcją, mały granatnik. Po ustawieniu go w podwórzu Widok 2, poprzez dom Widok 1, wg nadawanych mi przez kpt. "Konara" poprawek, wstrzeliwałem się w bunkier w ogródku. Granatniki w walkach w mieście oddają duże usługi, dzięki możliwości strzelania z nich stromym torem bez względu na przeszkody.
Z żywnością było coraz gorzej. Na jezdnię między naszymi stanowiskami a "Cristalem", został zrzucony z samolotu worek z sucharami. Przy próbach zabrania worka dużo odwagi wykazał strzelec "Lech". Co noc por. "Grzywa" lub ppor. "Marek" sprawdzali nasze posterunki, przyjmując meldunki o zachowaniu się npla. Powstanie chyliło się ku upadkowi. Odsiecz ze strony Armii Czerwonej, na którą tak liczyliśmy - zawiodła. Któregoś dnia, podczas ciszy panującej na naszym odcinku, gdzieś z głębi piwnicy "Cristalu" rozległ się twardy głos jednego z Niemców, usiłującego przemówić do nas w języku polskim. Po kilkakrotnie powtórzonym "Poloki, jesteśta tam?", po krótkim namyśle odpowiedziałem twierdząco, wysyłając jednocześnie łącznika do kpt."Konara" z meldunkiem. Niemiec tymczasem, wśród głębokiej ciszy, kontynuował swoje przemówienie. Ubolewał bardzo nad losem naszych dzieci, matek i sióstr, dla których my nie mieliśmy litości broniąc się uporczywie. Mówił następnie, że powinniśmy złożyć broń i iść do nich, tym bardziej, że już nasi dowódcy zmawiają się z ich dowódcami o zawieszeniu broni. Gdy Niemiec zaczął jeszcze mówić jakim on osobiście jest pacyfistą i jak ma dosyć wojny nie wytrzymałem, mimo, że postanowiłem nie wdawać się ze szwabem w dyskusję i zaproponowałem by w takim razie on przyszedł do nas, a skończy się dla niego wojna. Po krótkiej przerwie, podczas której zaskoczonemu Niemcowi widocznie podpowiadano odpowiedź, zaczął znowu, że on chętnie by to zrobił, ale teraz otrzymali posiłki w ilości 3000 ludzi, to wkrótce by go odbito itp. Skończył obiecując za 3 godziny znów mówić na ten temat. Jako odpowiedź na przemówienie, wrzuciłem w otwór sklepowy, skąd dochodził głos, ciężki granat obronny. Chociaż nie bardzo wierzyliśmy w słowa Niemca o pertraktacjach jakie prowadzili nasi dowódcy, zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że jakieś decyzje muszą zapaść, gdyż sytuacja na naszym odcinku była jakaś niewyraźna, coś jakby stan oczekiwania. Jeżeli przyjąć, jak słychać, że przejście do Wisły nie zostało przebite, to Śródmieście stanie się grobem dla resztek Armii Krajowej i ludności, która nie zechce wyjść do Niemców, chyba, że nastąpi kapitulacja na możliwych warunkach, których poza tym Niemcy zechcą dotrzymać.
Pewnego dnia podczas naszej zmiany, otrzymałem rozkaz o kilkugodzinnym zawieszeniu broni, jakoby w celu zebrania poległych. Rzeczywiście o wyznaczonej godzinie, koło ogródka B.G.K. ukazało się kilku Niemców bez broni z noszami, którzy zerkając nieufnie w stronę naszych stanowisk wzięli zabitego Niemca leżącego przy parkanie. Inni znów, na noszach przykrytych kocem, wnieśli coś do "Cristalu". Dopiero po upływie terminu zawieszenia broni zorientowałem się, że od strony "Cristalu" bije k.m. którego przedtem nie było, a który musiano przenieść na noszach wykorzystując zawieszenie broni. Widać było, że koniec Powstania się zbliża. Po tym wszystkim co przeszliśmy z rezygnacją czekaliśmy decyzji naszego dowództwa, czy będziemy się bronić do końca, czy kapitulować. Wkrótce nowy rozkaz wstrzymania ognia. Na całym odcinku zapanowała cisza. Zupełnie niespodziewanie dla mnie, z gruzów od kpt. "Nałęcza" wyłoniły się dwie postacie w panterkach, mężczyzna i kobieta bez broni, jednocześnie od strony B.G.K. ukazał się Niemiec również bez broni i cała ta trójka doszedłszy do skrzyżowania Al. Sikorskiego i Brackiej, na środku jezdni rozpoczęła przyjacielską pogawędkę. Zarówno Niemiec jak i nasi zachowywali się tak, jakby byli pewni, że placówki wokoło są już uprzedzone i strzelać nie będą. Zaskoczony sytuacją, poleciłem swemu zastępcy pilnie obserwować wszystko, sam zaś skoczyłem przez gruzy na kwaterę mojego dowódcy. Zameldowałem o sytuacji, prosząc o wskazówki co do dalszego postępowania. Odpowiedź brzmiała: "Nie wiem nic o żadnych rozmowach, strzelać bez ostrzeżenia, zarówno do swoich jak i do Niemców". Rozkaz był wyraźny. Zdawałem sobie jednak sprawę, że wykonując ślepo taki rozkaz, mogę skomplikować nie wiem jak poważne sprawy. Zresztą strzelać bez ostrzeżenia do bezbronnych ludzi nie każdy potrafi. Tymczasem "przyjacielska pogawędka" na środku jezdni trwała dalej. Uczestnicy jej nie zdawali sobie sprawy jak blisko byli śmierci. Wystarczyłaby jedna seria z automatu, by przerwać te wzajemne przesadne grzeczności, którymi się raczono. Uporczywie szerzące się pogłoski i wreszcie sytuacja, jaką kilka już dni wytworzyły wspomniane już wydarzenia na naszym odcinku, wraz z jakimś nieludzkim zmęczeniem i wyczerpaniem sprawiły, że oficjalną, zakomunikowaną nam przez jednego z dowódców naszego rejonu wiadomość o podpisaniu kapitulacji przyjęliśmy właściwie dość apatycznie. Dodam, że na razie nie znaliśmy jej szczegółów. Wyłapywaliśmy więc tylko wszelkie krążące licznie pogłoski i komentarze. Wśród najważniejszych dowiedzieliśmy się, że zostaliśmy uznani za kombatantów - żołnierzy armii regularnej wchodzących w skład 7 Armii Kanadyjskiej. Jako żołnierze, po złożeniu broni, mamy pójść do wojskowych obozów jenieckich. Wreszcie, cała ludność cywilna ma opuścić miasto. Warszawa ma zostać bezludna. Za pogłoskami przyszły pierwsze fakty. Otrzymaliśmy więc rozkaz wynikający z warunków kapitulacyjnych, aby używszy do pomocy cywilów, których zwerbowaliśmy z trudem, przystąpili do rozbierania naszej barykady na Brackiej 17-18, celem otworzenia przejścia dla przepuszczenia oczekującej już kolumny rannych ewakuowanych z jakiegoś powstańczego szpitala naszej dzielnicy. Wkrótce pojawiła się i zapowiadana kolumna, zmierzająca na południową stronę Al. Sikorskiego, jak zwaliśmy wtedy Al. Jerozolimskie. Połowa rannych - to Niemcy. Niesieni na noszach, niektórzy idą sami, wspierając się na kulach, względnie prowadzą ich sanitariuszki. Zanim jeszcze kolumna minęła naszą rozebraną dopiero barykadę - na jezdnię Al. Sikorskiego wysypało się z gmachu B.G.K. kilkudziesięciu Niemców stanowiących jego załogę. Są to zarówno SS-mani i wehrmachtowcy. Niektórzy udekorowani są jeszcze zwisającymi z szyi taśmami z amunicją do karabinów maszynowych. Wielu jest odznaczonych Żelaznymi Krzyżami. Zbliżają się do nas usiłując prowadzić przyjazną rozmowę, częstować papierosami. Z zainteresowaniem przyglądają się przechodzącym rannym. Innych zaciekawiają gromady ludności cywilnej dźwigającej już swój dobytek, a kierującej się ulicą Widok do Marszałkowskiej. Paru Niemców podchodzi do mnie pytając, czy mogą przejść przez barykadę i podejść bliżej do owych cywilów. Powołując się na otrzymany rozkaz - odmawiam. Odstępują, dając mi do zrozumienia, że rozumieją konieczność respektowania moich rozkazów. Z satysfakcją widziałem zachowanie moich sześciu kolegów, którzy w tym właśnie tak historycznym dla nas dniu stanowili wraz ze mną załogę tej ostatniej naszej barykady. Żaden z nich nie przyjął od Niemców proponowanych papierosów, wymawiając się niepaleniem, aczkolwiek przed jeszcze paroma godzinami oddali by wiele za możność choćby zaciągnięcia się. Byli naturalni, opanowani, spokojni na pozór, pełniąc w tej przecie tak druzgocącej, dojmującej sytuacji swą ostatnią już żołnierską służbę.
Niemcy byli bardzo przyjacielscy i rozmowni. Jeden wehrmachtowiec opowiadał, żywo gestykulując, o jakimś małym powstańcu, który gdzieś w gruzach rzucił dwa granaty zabijając dwóch żołnierzy niemieckich. Opowieść swą podkreślał charakterystycznym ruchem wyciągniętej ręki pokazując nią wzrost małego powstańczego żołnierza. Zanim zaczęły się same już przygotowania do wymarszu - spisywano nas na jakichś listach, robiono wykazy. Niektórzy z naszych uchylali się od tego, przechodząc do "cywilów", skrzętnie pozbywając się jakichkolwiek cech czy oznak wojskowych. Wydawano też legitymacje wojskowe. Otrzymywali je przy tym nie tylko Akowcy, lecz także niektórzy życzący sobie tego, walczący z nami ramię w ramię żołnierze A.L. Pojawili się też płatnicy, którzy wypłacali żołnierski żołd (ok. 20 dol.). Dowiedzieliśmy się też wtedy, że zgodnie z jakimiś paragrafami kapitulacyjnymi pewna ilość powstańczych żołnierzy ma pozostać - zbrojna w broń automatyczną - dla utrzymania porządku. Pozostali zaś poczynają już wymaszerowywać do obozów jenieckich.
Formujemy się w kolumny przed frontem Domu Towarowego Braci Jabłkowskich. Ostatni przegląd. Ostatnie przemówienie nieznanego mi zresztą oficera A.K. Gorące, łamiące się słowa. Ruszamy czwórkami wolnym, równym krokiem. Ku swemu dalszemu przeznaczeniu. W wyznaczonym uprzednio punkcie na Pl. Napoleona składamy granaty ręczne. Niektórzy ukrywają w gruzach część posiadanej jeszcze broni. Resztę jej, a więc karabiny ręczne i maszynowe, złożymy dopiero na Pl. Kercelego. Wśród tego żegnamy się serdecznie z ludnością cywilną, z którą zaprzyjaźniliśmy się kwaterując dość długo w gruzach domu przy ul.Widok 1. Przez Pl. Grzybowski wchodzimy w pusty, wypalony wąwóz Wolskiej z czysto uprzątniętą jezdnią. Dotąd maszerowaliśmy sami, dopiero teraz wchodzimy między rozstawionymi po obu stronach co kilkadziesiąt metrów żandarmów nieruchomych jak statuetki. Skręcamy w prawo na Pl. Kercelego, gdzie składamy na stosy niesioną jeszcze broń. Przejmujące chwile. Jednocześnie obstawiają nas żołnierze Wehrmachtu i pod ich eskortą, poprawiwszy niesione bagaże, ruszamy znów dalej Wolską, potem wchodzimy na szosę wiodącą do Ożarowa. W Ożarowie załadowujemy się do oczekujących już wagonów towarowych. Po jakimś czasie pociąg rusza uwożąc nas do pierwszego etapu naszej powstaniowej
tułaczki, do obozu Lamsdorf na Opolszczyźnie, obecnie Łambinowice. Tam następuje selekcja. Odłączają oficerów, którzy pojadą gdzie indziej. Żegnam się z "Konarem" i innymi dowódcami. Ponieważ wniosku mego awansu na p.porucznika nie zdążono, przed wymarszem do obozu zatwierdzić, mogę pozostać ze swymi dotychczasowymi kolegami z którymi jak dotychczas dzielić będę również przyszłe nieznane losy. Niech nie zerwą się nigdy żadne nici wspólnych walk, braterstwa broni, przyjaźni przeżytych w Warszawie. Z nią i dla niej.
Jerzy Schabowicz "Jur"
P.S.
Powyższe wspomnienia mają raczej charakter skrótowo-informacyjny z obszerniejszymi nieco omówieniami zdarzeń i epizodów mniej znanych nie tylko historykom, ale i innym kolegom z batalionu. Mam tu na myśli obszernie opisane fragmenty wykorzystania w walkach zdobytego działa, obronę gruzów zbombardowanego Pasażu Simonsa, działania batalionu "Chrobry I" w Śródmieściu w okresie przedkapitulacyjnym. Tylko szczegółowy opis wydarzeń pozwolić może na właściwą ocenę zaangażowania i wysiłku zbrojnego żołnierzy powstańczych w walce z przeciwnikiem uzbrojonym po zęby, w tym artylerią, bronią pancerną i lotnictwem.
Przykładowo, pragnę uzupełnić skrótową informację o wycofaniu, zgodnie z rozkazem oddziałów bat. "Chrobry I" z walk na Woli, do obrony Starego Miasta. Uzupełnienie obejmuje dane szczegółowe, których dotychczas w ramach wspomnień i opisach celowo, może niesłusznie, nigdy nie podawałem.
Z wyjątkiem kompanii "Corda", która nie zdołała przedrzeć się na Starówkę i małego oddziału walczącego obok Sądów na ul. Leszno, pozostałe oddziały bat. "Chrobry I" wycofane zostały z walk powstrzymujących potężne natarcie broni pancernej i piechoty npla, przebijającego arterię na front wschodni. Pierwszy etap w drodze na Starówkę, to kwatera główna batalionu - browar Haberbuscha na ul. Grzybowskiej. Browar pod ogniem artylerii. Płoną rozbite magazyny, po prawej stronie płoną garaże. W jednym z nich wydzielona część jeńców (SS i Ukraińców) z wyrokami śmierci. Wszędzie pełno dymu i ognia. Kolumny atakujące niebezpiecznie blisko. Po lewej stronie, na wprost rozbitych i płonących magazynów, budynek jeszcze nie rozbity. W dość obszernym pomieszczeniu na 1 piętrze gromadzą się żołnierze batalionu, a Kapelan bat. "Chrobry I", ksiądz Cybulski, przygotowuje się do udzielenia żołnierzom zbiorowej absolucji na wypadek śmierci. Ja, wraz z kilku kolegami, znajduję się po prawej stronie pomieszczenia, przy dużym oknie wychodzącym na podwórze pełne dymu i ognia z płonących magazynów i garaży. Uczestniczę w ceremonii Księdza Cybulskiego wyglądając jednocześnie przez okno. Do pierwszego garażu podbiega powstaniec i przez okienko w bramie zaczyna strzelać z automatu do znajdujących się wewnątrz skazańców. Piana na ustach i okrzyki za Oświęcim, za Majdanek... W tym samym czasie, kilkanaście metrów przed drugim garażem, powstaniec prowadzi jakiegoś cywila gestykulującego i głośno coś mówiącego. Tymczasem do powstańca strzelającego podbiega drugi. Otwierają bramę płonącego cały czas garażu i obaj strzelają do wnętrza. Widzę makabryczną scenę jak jeden ze skazańców w płonącym mundurze usiłuje wyczołgać się przez płonącą bramę garażu. Na drugim planie cywil stojący pod murem drugiego garażu nagle podrywa się i z okrzykiem nie strzelać biegnie w kierunku powstańca trzymającego pistolet. Ten odskakuje na dwa kroki i oddaje kilka strzałów. Nie wiem, czy cywil miał być stracony, czy spowodował swoją śmierć rzucając się na uzbrojonego powstańca. Spojrzałem na kolegów obserwujących wraz ze mną omawiane sceny. Nikt nie odezwał się słowem. Na twarzach jakby wyraz zażenowania.
W walkach na Starówce i Woli wiele było niebezpiecznych i groźnych sytuacji, gdzie sekundy decydowały o życiu. W wielu z nich uczestniczyłem, ale nigdy nie byłem świadkiem wykonywania egzekucji przez własne oddziały, tym bardziej prawdopodobnie przez żołnierzy z mego batalionu. Na dość prymitywny sposób wykonywania wyroków, pasującego raczej do naszych nieprzyjaciół, miał niewątpliwie pośpiech związany z sytuacją na froncie walk.
Zabrawszy pozostałych jeńców, opuszczamy browar Haberbuscha i po krótkim odpoczynku w Koszarach Policji na ul. Ciepłej doszliśmy do Arsenału na ul.Długiej, a następnie do szkoły na ul. Barokowej.
Jerzy Schabowicz
pdf-2
Rękopis wspomnień Jerzego Schabowicza [32strony]
pdf-3
* * *
|